Zespół wprawdzie lokalnie jest największą gwiazdą, ale do prawdziwej sławy jeszcze daleko. W tym celu Epstein wykorzystując swoje znajomości wśród znajomych z branży muzycznej i podrzuca im nagrania zespołu z nadzieją, ze ich może zainteresują. Zainteresowała się wytwórnia Decca, lecz po próbnych nagraniach stwierdzono brak rokowań - gitarowe zespoły juz wychodzą z mody. Jakimś cudem udaje się namówić do realizacji nagrań George'a Martina z firmy Parlophone. W sumie to zajmował się on i tak pozyskiwaniem świeżych talentów muzycznych, ale specjalizował się w muzyce... poważnej. Po nagraniach nie był nimi zachwycony. Ale jak wspominał po latach - mieli charakter.
I tak świat usłyszał ich singiel:



George Martin jeszcze na coś zwrócił uwagę. Na perkusistę Pete'a Besta. Miał kłopoty z rytmem, grał niezbyt równo - zasugerował Epsteinowi, by ten rozważył zmianę na tym stanowisku.
Pete już wcześniej "podpadł" reszcie zespołu. Nie chciał pozbawiać się swoich loczków i czesać się jak oni, i co gorsza... to do niego po koncertach rzucało się najwięcej panienek.
Oficjalnie kiepsko grał i został z zespołu usunięty. Na jego miejsce przyszedł koleś z kapeli Rory Storm And The Hurricanes. 
Panienki nie odpuszczały i podczas koncertów darły się wniebogłosy "Pete forever, Ringo never"! Mało. Dochodziło do rękoczynów i nieraz musiała interweniować ochrona a muzycy uciekali tylnym wyjściem - co za szczęście, że tylko z podbitymi oczami...
Na szczęście i tu sprawdza się przysłowie o czasie leczącym rany.
Kolejny singiel zdobył szczyty list przebojów:



Teraz jest już sensacja na miarę Królestwa.
Dopiero teraz uwierzył w nich George Martin i postanowił wydać ich płytę długogrającą. Jest 22 marca 1963 i światło dzienne ujrzał LP "Please please me". Każda z piosenek szybko pnie się do góry a poszczególne single sprzedają się w milionie sztuk. Zespół musi przed każdym doprowadzeniem na estradę czy do hotelu chronić policja.
Andi Lothian, organizator serii koncertów w Szkocji, używa w jednej z zapowiedzi terminu "beatlemania" na cały ten szał związany z ich publicznym pokazywaniem się. Rok ten świetnie się kończy dla zespołu. W listopadzie grają na Royal Variety Performance - przed królową Elżbietą i królową matką.
"Publiczność bliżej sceny może klaskać, ci na droższych miejscach mogą potrząsać biżuterią" - Lennon nie za bardzo wie jak ma się zachować przed takim audytorium :)  Po latach przyznał, jak bardzo był zdenerwowany.




Jeszcze mało kto wierzył, że ten fenomen przetrwa drugi rok na fali.
"Nie pytaj mnie, co będziemy grali za dziesięć lat. Będzie dobrze, jeśli przetrwamy następne trzy miesiące" - to mówi Lennon.
Media mają o nich to samo zdanie. "Daily Mail" sugerował nawet, że kto słucha ich muzyki, ten jest strasznie... staromodny. I wtedy właśnie przyszła oferta zza Oceanu. Na koncerty, wydawanie płyt... To efekt ich popularności w Stanach i wielkości sprzedanych płyt. Sprzedanych w ogromnych ilościach w bardzo krótkim czasie. Tuż przed ich przylotem numerem jeden był tam utwór:




Jednym z pierwszych pytań jakie usłyszeli członkowie The Beatles na konferencji prasowej zorganizowanej jeszcze na lotnisku, było pytanie o to, kiedy pójdą do fryzjera.
Byłem ledwo wczoraj - odbija natychmiast Harrison. Tak. To nie były słodkie gwiazdki pop, których pełno było w tym czasie w USA. Czterech chłopców z Liverpool okazało się hardymi i bystrymi kolesiami.

Pierwszym publicznym pokazaniem się zespołu było spotkanie w programie u Eda Sullivana. Ten z niecierpliwością ich oczekiwał śledząc przekazy medialne z lotniska i co rusz pytając sam siebie "Kim oni są?" - tłok na lotnisku i tłok przed studiem. Niewyobrażalny. Tłum rozwrzeszczanych fanów był tak wielki, że zablokowało to ruch uliczny nawet osiem przecznic od wejścia.
Wieczorne show Eda zobaczyło w telewizji tego wieczoru 75 000 000 Amerykanów...


#15 11 Luty 2017, 09:53:18 Ostatnia edycja: 11 Luty 2017, 09:55:11 by Darion
Koncerty, koncerty, koncerty... A wszędzie tłumy fanów. Rozwrzeszczanych, mdlejących. Bo skoro podbili Amerykę, to podbili też cały świat. Od tej pory dzielił się on na przed i po The Beatles.
Umarł król, niech żyje król!

Rok 1965 zapowiadał się świetnie. W czerwcu zespół zjawił się w studiu, by nagrać materiał na nową płytę: "Help". Z płyty tej pochodzi mega przebój wszech czasów. I o mało co nie ukazałby się wcale...

Po nagraniu paru utworów McCartney wziął do reki gitarę akustyczną i brzdąkał na niej pewną melodię. Grał, nucił, i stale pytał czy słyszeli już gdzieś coś takiego. Nikt z tą melodią nie spotkał się wcześniej.
Utwór ten już chodził Paulowi po głowie od dwóch lat; sam już nie wiedział czy mu się przyśnił, czy sam na to wpadł - czy gdzieś nie zasłyszał i może to być jakiś plagiat... Nieświadomie...
Wyszło, że nie.
George Martin zaproponował umieszczenie tego na nowej ich płycie. W dodatku w takiej skromnej, akustycznej wersji. Utwór mocno różnił się od charakteru płyty i nie wszyscy temu od razu przyklasnęli. W końcu stanęło na tym, że doda się do tego jeszcze akompaniament w postaci kwartetu smyczkowego a sama "niechcianą" piosenkę umieści się na końcu krążka.
Kwartet przeważył - pop + smyczki - nikt tego jeszcze nie zrobił!

"Yesterday" to jedna z najsłynniejszych pozycji w całym dorobku The Beatles; została uznana za numer 1 wśród popowych kawałków XX wieku...



The Beatles byli otwarci na wszelkie muzyczne nowinki. Ale zawsze podbudowa była jedna.
"Rock and roll - tylko on jest prawdziwy, a cała reszta nie"- tak zwykle mawiał Lennon o swojej muzyce.
Lennon nie tylko lubił muzykę Elvisa, on był jego radykalnym fanem. "Nie byłoby nas bez Elvisa", często to powtarzał. Uwielbiał także twórczość Buddy'ego Holly czy też Gene'a Vincenta. McCartney uwielbiał Little Richarda. George Harrison był oddanym fanem muzyki country czy też rockabilly. Carl Perkins, Lonnie Donegan, Duane Eddy, Eddi Cochrane, no i przede wszystkim Chuck Berry...

Beatlesi to fenomen. Potrafili wziąć każdy gatunek, każdego piosenkarza (tak, The Beatles grali dużo coverów, zwłaszcza na początku swojej kariery) i przerobić go na swój własny bitlesowki styl.
Czy to będzie soulowy utwór Arthura Alexandra "Anna", czy popowy "Baby it's you" Burta Bacharacha, czy wreszcie nawet wzięty z broadwayowskiego musicalu kawałek "A Taste Of Honey".




Rok 1965 był szczególny jeszcze pod jednym względem. Podczas kolejnej trasy koncertowej po USA doszło w końcu do zapowiadanego od jakiegoś czasu spotkania zespołu z Elvisem Presleyem.
Beatlesi starali się o to już od dawna, ale... "ale zawsze zjawiał się tylko pułkownik Parker z kilkoma upominkami i na tym się kończyło. Nie czuliśmy się spuszczeni, uważaliśmy, że zasługujemy na spuszczenie. To był jednak Elvis, a kim my byliśmy, że chcieliśmy go poznać? W końcu jednak dostaliśmy zaproszenie, by odwiedzić go w Hollywood podczas kręcenia filmu." - tak opisywał to Paul McCartney.

Tym razem doszło do spotkania z Królem w jego domu w Bel Air w Kalifornii.
Atmosfera spotkania z początku daleka była od miłej.
"Gdzie podział się stary, rockandrollowy Elvis?" - zapytał retorycznie John przechodząc wcześniej prze podwórze zastawione benteyami i harleyami. Presley zbył to tylko uśmiechem. Wszyscy uczestnicy tego spotkania wspominają, że rozmowa w ogóle się nie kleiła. Często i na długo zapanowywała absolutna cisza, gdzie jeden spoglądał tylko na drugiego. Sytuacja się zmieniła, kiedy Elvis przyniósł gitary i wspólnie zaczęli coś tam brzdękać. Potem już razem zaczęli wspólnie grać tak przeboje Elvisa jak i The Beatles. Tylko Ringo z braku bębnów czuł się zlekceważony i poszedł grać w bilard.

Tony Barrow - wtedy rzecznik prasowy Beatlesów tak wspomina ten czas: "Kiedy The Beatle pierwszy raz lecieli do USA, traktowali tę podróż jak wyprawę do Ziemi Świętej, a Elvis był ich największym idolem. Wydaje mi się jednak, że w drugą stronę to nie działało - jeżeli ktokolwiek miał powody bać się Beatlesów, to właśnie Elvis."

Chłopcy zorientowali się, że już pora na nich, kiedy "Pułkownik" Tom Carter (menadżer Króla), wszedł do pokoju z papierowymi torebkami, w których znajdowały się prezenty dla nich w postaci płyt Elvisa.

Umarł król, niech żyje król!"


The Beatles nie tylko patrzyli na klasyków, interesowała ich także twórczość muzyków równolegle do nich tworzących, często i młodszych.
Bob Dylan. Jego wpływ na zespół był taki, że zaczęli bardziej z muzyką eksperymentować. Spotkali się z nim w Nowym Yorku. To on wprowadził ich w świat marihuany. Dla rozluźnienia atmosfery, podczas komponowania wypalenie skręta stało się częścią procesu tworzenia. Utarło się, ze ten "inny" to był Lennon. Tymczasem to właśnie McCartney był tym szczególnie otwartym na wszelkiej maści nowości artystyczne, muzyczne czy też obyczajowe. Był stałym bywalcem undergroundowych klubów, galerii sztuki - to on pociągnął zespół w stronę awangardy.
Wsparcie znalazł u producenta George'a Martina - człowieka wykształconego w kierunku muzyki klasycznej. Dzięki niemu Paul poznał i Bacha, i Beethovena, i Stockhausena... W trzy lata zespół przeszedł wielką muzyczną przemianę - od rocka po czystą awangardę.






Zanim został tym kim został, i zanim został zapamiętany z tego z czego go wszyscy pamiętamy imał sie wielu zawodów - między innymi był reporterem w rozgłośni radiowej. Dzięki temu w 1965 przeprowadził nawet z Beatlesami wywiad...