23 Luty 2017, 11:50:27 Ostatnia edycja: 23 Luty 2017, 11:53:53 by Darion
25 październik 1944, Brytyjczyk.

Kompozytor, tekściarz,multiinstrumentalista o niesamowicie brzmiącym głosie - znany ze współpracy z Vangelisem, Kitaro, Mike'em Oldfieldem i Tangerine Dream.
A najbardziej znany z założenia oraz bycia liderem grupy Yes.

W młodości uwielbiał Presleya, Eddiego Cochrana, The Eeverly Brothers. Uczył się w szkole katolickiej, gdzie grywał na przerwach głównie w... piłkę nożną. Miał też swój epizod w zespole muzycznym. Nie był uważany za dobrego wokalistę. Uważano, że śpiewa "za głośno".
W wieku piętnastu lat po kłopotach zdrowotnych jego ojca naukę przerwał i zaczął pracować na farmie żeby dorobić do utrzymania rodziny. W tym okresie jego brat grał w zespole The Warriors. Kiedy grupę opuścił wokalista zaproponowani mu zastępstwo. Jakoś odnalazł w tym zespole miejsce dla siebie.  Grali głównie covery The Beatles. Jakieś pieniądze z tego też były. I było to lepsze niż fizyczna ciężka praca. Zespół koncertował także za granicą, lecz z rokiem 1967 definitywnie przestał istnieć.
Po tym czasie Anderson starał się zaczepić w różnych zespołach na dłużej z różnym powodzeniem. Ale dzięki temu poznał ludzi, którzy myśleli jak on. Tak narodził się zespół Yes.

Założył ten zespół w 1968 roku. Zaczął wyrastać na jego lidera, który w największym stopniu decydował o przyjmowaniu do składu kolejnych muzyków, chociaż wtedy sam jeszcze kiepsko grał na jakimkolwiek instrumencie :)   Zespół od początku święcił duże tryumfy. To też i najpłodniejszy okres w twórczości Andersona. Tworzy co rusz duże epickie dzieła. Czasami płyta zawiera tylko trzy utwory. Za to każdy po kilkadziesiąt minut :)
Ale Anderson jest też dużym indywidualistą. Pod koniec dekady lat 70-tych odchodzi z zespołu. Grupa po dokooptowaniu brakującego składu z powodzeniem gra i nagrywa dalej. Anderson także z powodzeniem oddaje się własnej karierze solowej.  Wraca do zespołu na całe lata 80-te, lecz grupa już nie zachwyca jak kiedyś. Zespół rozpada się teraz w całości na dobre.

Już pierwszy solowy album Andersona staje się wydarzeniem. Jest piękny i perfekcyjny zarazem. Dochodzi następnie współpraca z drugim geniuszem muzyki - Vangelisem - winduje to ich obu na absolutne wyżyny.
Twórczość obu jest mocno charakterystyczna (głos Andersona) i kolejne płyty wydają się być w odbiorze take same. To nie jest prawdą, ale jednak po kilku pierwszych następne są już przyjmowane mniej cieplej przez odbiorców. Nadal tworzy i jeszcze więcej koncertuje. Jego twórczość zalicza się do klasyki muzyki rozrywkowej...

1976, "Olias of Sunhillow".

Jego pierwsza solowa płyta. Opowiada o ginącej planecie, której przedstawiciele pod wodzą Oliasa (jeden z trzech głównych bohaterów) budują statek z żywych organizmów, by znaleźć dla siebie w kosmosie nowe miejsce do życia.
Inspirację do stworzenia tej płyty Anderson zaczerpnął z filmów SF, a przede wszystkim z twórczości Tolkiena.
Ciekawostka, Anderson śpiewa lecz nie gra na żadnym instrumencie. W żadnym utworze. Mimo tego przygotowania do wydania tego krążka zajęły mu aż dwa lata. No cóż. Czasami słychać chóry. A to śpiewa tylko jeden Anderson. :)
Muzyka przepiękna. Bardzo delikatna, wręcz ulotna... Wszystkie poszczególne kawałki tworzą jedną całość. Płyty tej należy wysłuchać w całości od początku do końca. Za jednym razem. Majstersztyk!



To teraz zapraszam po sięgnięcie do drugiej jego płyty, 1980, "Song of seven".

Ta płyta jest jakże różna od tej jego debiutanckiej. Brzmi tak... komercyjnie; tak jakby artysta chciał jednak na niej coś zarobić. (Sztuka sztuką, ale garnek trzeba zapełnić.) Tak więc mamy tu muzykę mocno zwróconą w stronę popu. Płyta powstała, kiedy Jon Anderson i Rick Wakeman definitywnie odeszli z zespołu. Do grupy w ich miejsce dołączyli więc Trevor Horn oraz Geoff Downes. W tym nowym składzie zespół Yes wydał dokładnie w tym samym czasie swoją płytę: "Drama" - ich płyta została o wiele bardziej doceniona niż Andersona.


Bardzo przyjemny kolejny album Jona Andersona. To już z okresu jego silnej współpracy z Vangelisem i Oldfieldem. I czasu ery New Wave. Stosownie do tego artysta skupił się mocno na dźwiękach generowanych elektronicznie.
Płyta została bardzo dobrze przyjęta. Miłośnicy Andersona uważają, że zawiera ona kilka najlepszych jego kompozycji i ciągle do niej wracają. Stąd płyta ta jest od czasu do czasu też i wznawiana.

1982, "Animation".


Płyta z końca 1985, "3 ships".

Płyta wydana w grudniu, bo to płyta świąteczna. Prócz własnych kompozycji zawiera także zinterpretowane przez Andersona kolędy okresu Bożego Narodzenia.
Patrząc na okładkę raczej trudno to sobie wyobrazić.
Płyta została mocno skrytykowana. Za brzmienie samych syntezatorów a także za wokal. Za zbyt mocny i momentami wręcz przytłaczający. Cóż, artysta zapragnął mieć w kolekcji płytę świąteczną.
Fanom zupełnie to nie przeszkadza. Płyta stanowi doskonałe dopełnienie całej dotychczasowej twórczości Andersona. No i po latach zupełnie inaczej się do niej podchodzi...




Na zachętę płyta wydana w trzy lata po poprzedniej. Nagrywana w Los Angeles i Hollywood wraz z całą plejadą tamtejszych muzyków sesyjnych.

1988, "In the city of angels".
Dla wielu zbyt komercyjny album na którym słabo czuć duchową wrażliwość Andersona. Piosenki raczej z tych prostych i niewyszukanych. Ale zaśpiewane w wesołym klimacie. Może się podobać. Typowa lekka zawartość w klimacie czasów pochodzenia. Kilka utworów jakby wyrywało się do przodu wspominając czasy Yes...



Właśnie słucham kolejnej, 1994, "Change we must".
Nowa dekada, nowa płyta, nowe klimaty. Nowe aranżacje celtyckich melodii w pięknym orkiestrowym brzmieniu. Spokojnie, idyllicznie, porywająco, genialnie... Ta płyta to jedno wielkie duchowe wydarzenie.
Magiczna płyta utalentowanego czarodzieja. Obowiązkowo.

Cała dekada lat 90-tych jest niesłychanie bogata w twórczości Andersona. Nagrał różnych płyt łącznie chyba z piętnaście.
1995, "Angels embrace".
Bardzo mało wokalu. Moim zdaniem ta płyta to "półprodukt". To narzędzie. To od nas zależy jak go dalej spożytkujemy. Czy zamkniemy oczy i zaczniemy sobie wyobrażać jakieś powiązane z nią obrazy, oddamy się medytacji po ciężkim dniu, będzie stanowić jakiś rodzaj odżywki dla przywrócenia sił witalnych... Czy też wykorzystamy ją w jakimś projekcie - na przykład jako tło do naszych filmów, przedstawień...


A u mnie Andersona ciąg dalszy. Właśnie wiruje "Deseo" z 1994 roku.

Bardzo ciekawa płyta. Wraz z Andersonem śpiewają zaproszeni goście: Milton Nascimento, Maria Conchita Alonso, Ruben Rada, Yalentina Vargas. A i sam Anderson śpiewa między innymi po hiszpańsku i portugalsku. Cała płyta jest w klimatach Ameryki Łacińskiej. Grzechotki, kołatki, jakieś odgłosy dżungli...
Utwory krótkie ale zmysłowe, rytmiczne, wręcz taneczne. Płyta inna od wszystkiego do czego zdążył nas już przyzwyczaić Jon Anderson.

Czy już przekonaliście się do tego wykonawcy?

Teraz słucham sobie albumu z 1996 - "Toltec".

Płyta pochodzi z niezwykle bogatego w twórczość okresu artysty. Płyta z kolejną mieszanką dźwięków i stylów. Tym razem inspiracją dla Andersona byli Toltecowie. Indiańskie plemię przybyłe z innego wymiaru i wywierające ogromny wpływ na liczne kultury obu Ameryk oraz stymulujące ich rozwój. Tak to widzi sam artysta. Płyta ładna, czarująca swym klimatem, momentami mocno etniczna...