29 Kwiecień 2017, 12:53:53 Ostatnia edycja: 29 Kwiecień 2017, 13:02:11 by Darion
A tu niespodzianka. Amerykanie!
The Doors.

Ray Manzarek i James Morrison. Obaj studiowali na UCLA. Jak to na Zachodnim Wybrzeżu obaj chcieli związać się w przyszłości z przemysłem filmowym - studiowali kierunki filmowe. Manzarek grał w tym czasie na klawiszach w Rick & The Ravens, Morrison - z początku nieśmiały, o duszy poety - dał się następnie poznać jako jeden z protoplastów legendy "sex, drugs & rock and roll"...

"Gdyby drzwi percepcji stanęły przed nami otworem, każda rzecz jawiłaby się człowiekowi taka, jak jest - nieskończona"


Zdanie pochodzi z książki "Drzwi percepcji" Williama Blake'a. Tak narodziła się nazwa (i motto) zespołu. Do grupy dołączyły jeszcze dwie osoby z zespołu The Psychedelic Rangers. John Densmore perkusista i gitarzysta Robby Krieger. Można było zacząć pracę nad wspólną muzyką. Ich wkład do światowej muzyki jest tak wielki, ze można tylko gdybać jak wyglądałaby ona teraz bez nich. Tylko nielicznym przypisuje się coś takiego.

Istnieli tylko przez siedem lat.

W rok po powstaniu grali w dość prestiżowym klubie w LA "Whiskey a Go Go". Akurat przebywali tam ludzie z Electry szukający nowych talentów dla wytwórni. Już podczas pierwszego występu zespół został karnie wyrzucony ze sceny. Za zbyt wulgarną wersję mitu o królu Edypie, którą odegrał Morrison utworem "The End". Kontrakt z wytwórnią jednak został podpisany. Płytę nagrali szybko, za pierwszym podejściem końcem lata tegoż roku a w następnym pojawiła się ona w sprzedaży - "The doors".
A na niej hit nie do pobicia "Light My Fire"...
To było wielkie wejście na rynek muzyczny. Wielkie, bo w tym czasie telewizja wyświetlała już systematycznie wszelkie koncerty czy także i pojedyncze utwory (dzisiaj mówimy na nie teledyski) jako formę rozrywki. A Morrison był - mówiąc współczesnym językiem - bardzo medialny.

Na scenie wpadał w swoistego rodzaju trans. Całkowicie zespalał się z utworem zapominając o cały świecie. W ich trakcie nader często więc zdarzało mu się przekraczać granice ówczesnych (wręcz purytańskich) obyczajów panujących w amerykańskim społeczeństwie. W słynnym programie "Ed Sullivan Show" muzycy zagrali więc tylko raz. Wiele innych uzgodnionych wcześniej występów telewizyjnych odwołano ze względu na brak możliwości porozumienia się z zespołem odnośnie wypowiadanych słów czy wyrażanych gestów uważanych przez ówczesne kanony telewizyjne za nieobyczajne.
Za to zespół, a w szczególności ich wokalista, szybko urośli do roli buntowników przeciw skostniałemu i zakłamanemu społeczeństwu tylko udającemu święte.

Pierwsza płyta była objawieniem, druga - zawierająca utwory, które nie weszły do składu tej pierwszej - już nie za bardzo. W tym czasie Morrison już za bardzo "filozofował". Nie zgadzał się z jakiś dziwnych i niewytłumaczalnych powodów na przykład, by okładka (drugiego albumu) zawierała jego twarz. Kolejne koncerty też ze względu na jego zachowania były odwoływane tuż po rozpoczęciu bądź skracane. Niezadowolona z tego stanu rzeczy publika wszczynała potem burdy. Zespół dorobił się łatki zespołu chuliganów. Morrison coraz bardziej tracił kontakt z rzeczywistością.
Przekładało się to na treści kolejnych ich płyt oraz - znowu - zachowanie podczas występów. Ich trzeci krążek "Waiting for the Sun" stał się zalążkiem mitycznego alter ego wokalisty: Króla Jaszczura. To także najkrótsza płyta zespołu w dorobku.
Podczas koncertu w Miami w dniu 1 marca 1969 roku nie chciało mu się w ogóle śpiewać. Ciągle gadał o niczym z publicznością, by w końcu tym znudzony (i mocno pod wpływem) wyciągnąć... i machać nim do tłumu. To już kolejne jego aresztowanie z powodu niewłaściwego zachowania.

Choroba alkoholowa i jego coraz częstsza absencja w studiu zaczęły na dobre pogarszać atmosferę w zespole. Coraz częstsze jego sceniczne "zachowania" zaczęły powoli wkurzać i skłaniać niektórych z członków zespołu do myśli, by całkowicie zaprzestać już koncertowania na żywo.
W tym czasie wychodzi "Soft Parade" - powszechnie uważa się ją za najgorszą płytę w ich dorobku. Kolejną "Morrison Hotel" udało im się wrócić do łask krytyki. To naprawdę fajne bluesowe granie. I w trasie jakby się poprawiło...

"L.A. Woman" - to ostatnia płyta z Morrisonem jako wokalistą. Genialna. Uważana za drugą tak dobrą razem z debiutancką. Ale już nie była promowana występami w trasie. Morrison dostąpił załamania nerwowego. Alkohol i narkotyki brały górę. Pozostali członkowie grupy ogłosili koniec z koncertami do odwołania. Ostatni z nich odbył się w Nowym Orleanie. Po nim Morrison przeprowadził się do Paryża, miasta malarzy i poetów, gdzie miał się oddać właśnie temu drugiemu. Oddawał się jednak głównie używkom. 16 czerwca nagrał jeszcze kilka utworów wraz z ulicznymi grajkami, których pościągał do studia. Wydano je potem jako bootleg "The Lost Paris Tapes".
3 lipca 1971 roku Jima Morrisona znaleziono martwego we własnej wannie. Oficjalnie - serce. Dołączył do "słynnego" Klubu 27.
Spoczywa na paryskim cmentarzu Père-Lachaise, tam gdzie jego ulubiony poeta Oscar Wilde.

Zespół postanowił na jego miejsce znaleźć innego wokalistę i grać dalej (Manzarek chciał Iggy'ego Popa). Wydano jeszcze dwa albumy pod starą nazwą a śpiewali na nich sami Krieger i Manzarek.
I grupę oficjalnie rozwiązano. Jeszcze po pięciu latach od tego faktu wydano "An American Prayer" - to krążek z poezją Morrisona, do której pozostali członkowie skomponowali podkład muzyczny.

Jeszcze co jakiś czas następowały próby wskrzeszenia zespołu, lecz wszystkie zakończone czy to kłótniami, czy sporami w sądzie...
W miarę pokojowo zebrali się wszyscy trzej (plus Eddie Vedder z Pearl Jam) podczas wprowadzenia zespołu do Rock And Roll Hall Of Fame w 1993.
Poszczególni członkowie próbowali na sławie zespołu tworzyć własne kapele, lecz na wykorzystanie nawet nawiązania do starej nazwy (o wykorzystaniu wspólnych utworów dopiero) nie mogli marzyć - nie zgadzali się pozostali. Przepadło wiele intratnych finansowo propozycji z tego powodu... Życie.

Zachęcam do zapoznania się z twórczością tej grupy. Na pewno wielu o niej słyszało. Ale nie do końca wiedzą co z czym się je :)
Wiem, starocie. Ale...
To co fajne - było kiedyś...




To wyżej to z debiutanckiej płyty.
Teraz kręci się u mnie ich kolejny krążek, też z 1967 - "Strange days".

Jakże inna od poprzedniej. Spokojna. Ale jak tytuł - dziwna... Atmosfera tu bardziej mroczna i gęsta. Iście psychodeliczny klimat. Jakbyśmy zanurzyli się w świat "po tamtej stronie". Gdy się jednak wsłuchać - bardzo ciekawe melodie...








Zachęcam do posłuchania płyty "Waiting for the sun" z 1968 roku.

Pyta, która rodziła się w bólach. Nie, nie tych artystycznych. Ale w końcu ujrzała światło dzienne.

Bardzo fajna w słuchaniu. (Dwie pierwsze jednak zdecydowanie lepsze.)
Mieszania stylów i dźwięków powoduje, że słuchając tego albumu mamy wrażenie niezłego pokręcenia. Takie czasy (to były). Zespół pierwotnie widział inaczej jej układ. Otwierać ją miał ponad dwudziestominutowy "Celebration of the lizard". Nie zgodził się na to "przynudzanie" producent Paul Rothchild. To on decydował o ostatecznym kształcie krążka. Z pierwotnej wersji utworu umieścił tylko jego fragment, najbardziej akceptowalny - nazwano go na płycie "Not to touch the earth".
Tę płytę należy słuchać wyłącznie w całości i za jednym razem.
Ostatni kawałek - "Five to One" - uznawany jest za pierwszy utwór metalowy.


Zakręciłem właśnie czwartym krążkiem tego zespołu - "The soft parade" z 1969 roku.

Jeśli ktoś wysłuchał wcześniej pierwszych trzech płyt, to ta go zaskoczy na maksa. Instrumenty dęte, smyczki, i ten bigbandowy styl... Koniec z buntem? Wielka Zgrywa? LSD?
Na pewno zagadka :)
Na pewno prawdziwego rocka Doors'ów się nie uświadczy wiele. Posłuchajcie...


Poprzedni album był tak słaby, że kolejny - piąty w dorobku The Doors - mógł być tylko... lepszy.
I rzeczywiście. Blues, rock - to połączenie zawsze było wyborne. I taka jest też ta płyta. Naprawdę wspaniale się jej słucha. Właśnie się u mnie kręci. Tytuł płyty zapożyczony z hotelu, gdzie grupa się zatrzymała w przerwie podróży. A okładkę płyty zdobi on sam.

1970, "Morrison Hotel".