Dla mnie Iron Butterfly powstały w 1966 roku zespół amerykański jest w zasadzie taką efemerydą związaną z jednym jedynym wspaniałym przebojem. Pamiętam, że pierwszy raz usłyszałem to na jakiejś szkolnej potańcówce na początku lat siedemdziesiątych. Używano już wtedy określenia "dyskoteka". Uczniowie z którejś starszej klasy brali szkolnego Eltrona o mocy stu wat. Mieli domowym sposobem zmajstrowane kolorowe lampy, które w jakiś sposób brały to rytmiczne migotanie ze wzmacniacza, więc efekt był iście psychodeliczny. To wszystko działo się w dziewiętnastowiecznym nieco klasycystycznym wystroju naszego ogólniaka.

Potem nawet sam miałem ten utwór nagrany na taśmie, ale niestety w wersji krótszej, a nie tej pełnej siedemnastominutowej. Powróciłem do tego kawałka dopiero w czasach, gdy muzykę można było znaleźć w internecie. Ale bez porządnego sprzętu nie robił wrażenia. Całkiem niedawno w ramach wspomnień starego grzyba posłuchałem znowu tego kawałka i pomyślałem, że może warto posłuchać innych. Stwierdziłem, że nie warto.

A teraz o samym utworze. Jego tytuł to "In-A-Gadda-Da-Vida". Plotki mówiły, że to miało brzmieć "In a Garden of Eden" (czyli w ogrodzie Edenu, znaczy rajskim ogrodzie). Jednak wokalista był taki nawalony, że nie był w stanie wyartykułować tych słów. Komuś tam się spodobało i tak już ten psychodeliczny rockowy kawałek stał się częścią historii. Moim zdaniem jest świetny.
A man can never have enough turntables.

Dzięki że przypomniałeś. Nie słuchałem tego całe lata ale fakt  "In-A-Gadda-Da-Vida" to one hit wonder zespołu Iron Butterfly.