#950 05 Maj 2017, 19:18:33 Ostatnia edycja: 05 Maj 2017, 19:25:45 by WOY
Zamiast marudzić o łomocie, ściągnij sobie do kompletu "Hardwired... to Self-Destruct"
Warto sprawdzić jak są nagrane.

Joe Cocker, jaka szkoda że już nic nowego nie powstanie :(
Chyba zatrzymam się dzisiaj przy nim na dłużej.
StaryM spróbowałeś "Hardwired... to Self-Destruct" ?



Próbowałem. Dziarsko nawalają, ale to jednak nie dla mnie. Ostatecznie strawię Confusion, Here Comes Revenge (podoba mi się clip), Halo on Fire, Murder One.  :)
A man can never have enough turntables.

Dire Straits - Brothers in arms  w wersji DTS . 
Nigdy nie byłem przekonany do wielokanałowej muzyki ale tu jest całkiem miło .

@WOY

Kontynuując cykl pt. "nocne Polaków rozmowy" ;) ze znajomym obejrzeliśmy w całości ten koncert Cockera. Tam się nie ma do czego przyczepić ;)
Nie znam się, to się wypowiem.

#955 07 Maj 2017, 11:18:47 Ostatnia edycja: 07 Maj 2017, 11:23:47 by WOY
Miałem go pożyczonego od kolegi i wiesz co ? Kupuję go sobie 8)
Oczywiście na DVD, bo już nie wystarcza mi, jedynie go słuchać.

Dire Straits i ich album z 1979 roku - "Communique".

Tyle lat a zawartość krążka nadal tak samo świeża i pobudzajaca krążenie krwi. Człowiek siada i zapomina o wszystkim. Tylko muzyka. Wspaniała, dojrzała, i wielka...
A jak czysto nagrana. Każdy instrument na swoim "miejscu", nikt nie wychodzi przed szereg; tylko charakterystyczne dla tego zespołu solówki mogą sobie pozwolić na więcej. Ale i wtedy pozostali nadal są słyszani. Uwielbiam takie granie, gdzie nie ma hałasu. I ta płyta taka właśnie jest. Może być głośno, ale nie może być hałasu. Muzyka nie może hałasować, bo wtedy się męczymy i automatycznie odłączamy od niej. Tutaj do końca jesteśmy czujni, by żaden dźwięk nam nie umknął. Gitara basowa. Ta nie tylko pięknie wybrzmiewa, jest soczyście (to lubię) i mocno - bo jest tu potraktowana pierwszoplanowo. Tego się teraz nie uświadczy. Stara dobra szkoła grania. Bębny. Żywy perkusista przenoszący własne odczucia przez pałeczki na bębny... Cała reszta. Ech.




Mike Oldfield i jego "Tubular bells" z 1973 roku.

I tu mam problem. Debiutancka płyta Oldfield'a sprzedała się w milionach egzemplarzy i do dziś nosi tytuł kultowej, arcydzieła...

W czasach kiedy się ukazała (po wielu bojach, grożących nawet wyjazdem młodego muzyka do ZSRR), raczej po prostu tylko udało się jej utrafić w czas, gdzie tego typu eksperymenty muzyczne miały się bardzo dobrze. Dla mnie płyta ta jest bardziej niż skromna. Nic mnie nie "chwyta", nie powala, nie powoduje tego... "czegoś".
Jest po prostu niedojrzała muzycznie. To dopiero pierwsze (wczesne) stadium eksperymentowania z brzmieniem przez tego (dopiero w przyszłości) wielkiego muzyka. Rodzaj zabawy (dosłownie) z magnetofonem. Dźwięki jakie wydobywają się z głośników nic nie ukazują, nic nie jesteśmy w stanie dostrzec, nic nam one nie przekazują, nic się w naszej głowie nie rodzi...  Tu wyraźnie czegoś brakuje! I już wiem. Obrazu. Razem z obrazem byłaby skończona w przekazie. Jako podkład muzyczny - ok. Osobno - ... (nie powiem).
Może dlatego i sam ich twórca za każdym razem (koncertem) grał to trochę inaczej, coś zmieniał, dodawał... Nie sposób tego zliczyć.

Kolejne płyty Oldfield'a są już za każdym razem lepsze, i lepsze, i lepsze...