U2 i ich album "October" z 1981 roku.

Jakoś nie potrafię przekonać się do zawartości tego krążka. Mam wrażenie, że ten album jest jakby zbiorem przypadkowo dobranych kawałków, bez koncepcji na całość - wyraźnie brakuje tu wspólnego mianownika. Jakby muzycy nie wiedzieli czego się mają trzymać i dopiero uzgadniali jak mają być postrzegani. A koncepcji wiele. Nie, nie podoba mi się ta płyta. Jest pod każdym względem niedopracowana. Z chaotycznym wokalem w odbiorze (tak miało być?). Tego się nie robi po tak dobrym wcześniejszym debiucie albumem "Boy".

Album, który posiadam jest wznowieniem (oczywiście koniecznie "poprawionym" cyfrowo) z 2008 roku. Nie wiem co tam dokładnie poprawiono, gdyż brzmi jakby był nagrywany na jamniku w garażu jednego z członków zespołu, co akurat w przypadku tej grupy jest nawet pewną zaletą. Przynajmniej mamy jedno - klimat   :)

Chcę być dobrze zrozumiany, bo nie jest moim zamysłem dokuczenie fanom U2.
Ale podchodziłem do tematu U2 w różnych okresach swojego życia i zawsze się to kończyło zdziwieniem fenomenu tej grupy a tym bardziej ilości sprzedanych przez nich płyt.

Do płyty " The Joshua Tree" z 1987 roku jestem jeszcze w stanie ich słuchać, później jest to już tylko świetny produkt marketingowy, który jest dla mnie niestrawny i mnie nie interesuje.
Nie znam się, to się wypowiem.

U mnie czasami po (wielu) latach jakaś płyta zaczyna się podobać. Dopiero teraz zaczynam ją (muzykę) rozumieć. Ale są i takie, które nadal są takie sobie. Tak jak odebrałem to za pierwszym razem, kiedyś.
To (po)czekam jeszcze... :)

Jessie Ware "Devotion", album z 2012 roku.

Ciężko jest obecnie znaleźć w tej całej masie "produkujących się" muzycznie kogoś, kto rzeczywiście zasługuje na miano prawdziwego artysty. Potrafi śpiewać i potrafi nas tym swoim śpiewaniem oczarować. A tak właśnie stało się w przypadku Jessie Ware i jej debiutanckiego krążka. Zaśpiewanego z klasą i elegancją wytrawnej wokalistki; od strony technicznej - doskonałość! Będącego wspaniałym połączeniem współczesnego brzmienia instrumentów elektronicznych z klasycznym komponowaniem znanym z soulu lat osiemdziesiątych, momentami nawet mocno nawiązującymi do złotej ery Whitney Houston. Jednak niczego tu nie kopiowano, żadnej powtarzalności -  utwory są jak najbardziej świeże, nie są absolutnie nudne a wspaniałe i niebanalne teksty tylko nas w tym utwierdzają. Tu nie ma ani jednej piosenki, którą nazwalibyśmy słabszą. Absolutnie wyrównany poziom. Najwyższy.