Trudno jakoś wymienić zespoły pochodzenia irlandzkiego, którym udało się zaistnieć na rynku muzycznym, wnieść coś do historii.
U2, O'Connor... I chyba właśnie oni - The Cranberries.

Tak mnie coś naszło. Mam u siebie kilka ich płyt. No i może to ostatnie zdarzenie...

Powstali pod sam koniec bardzo ciekawej muzycznie dekady lat osiemdziesiątej. Sami faceci. Koledzy ze szkolnej ławy. Brzmi jak biografia każdej amerykańskiej grupy doo wop :)
Noel i Mike Hoganowie - bracia - oraz ich przyjaciel Fergal Lawler.
Ich pierwsza nazwa to "Sos żurawinowy" a kolejnym facetem w składzie w roli wokalisty został Niall Quinn.
Długo w nim nie zagrzał miejsca ale odchodząc przyprowadził kolegom następcę, a raczej następczynię - Dolores O'Riordan. Dziewczyna z ambicjami, śpiewająca w zasadzie od zawsze, od trzeciego roku życia.
Miał mocny, wyraźny głos z piękną chrypką i w dodatku była utalentowana. Od razu odnalazła sie w tym męskim gronie. A gdy jeszcze napisała tekst do ich pierwszego większego przeboju ("Linger") "kupiono" ją w całości...
Początkowo chcieli grać amatorsko i dla własnej przyjemności, lecz teraz postanowili zainteresować sobą wytwórnie muzyczne. Rozesłali demo i czekali.
Muzycznie byli bardzo ciekawi co zaowocowało tym, ze zgłosiło się do nich wiele wydawnictw. Ostatecznie związali się z Island Records.
Nie wiem kto był bardzie ufny w drugiego, ale z góry machnęli od razu kontrakt na wydanie aż... sześciu albumów!
I dramat.
Bo od podpisania kontraktu przez najbliższe trzy lata zespół wyłącznie... się kłócił. I o mało nie doszło do jego rozwiązania. Na szczęście tylko rozwiązano kontrakt z menedżerem grupy i zatrudniono nowego. W ten sposób zespół w 1993 roku wydał swój pierwszy album studyjny - "Everyone Is Doing It, So Why Cant We?"


Hmm. Zamiast głośnego łał była cisza i kompletna załamka. Płyta się nie przyjęła jak tego wszyscy oczekiwali i sprzedawała się bardziej niż kiepsko.
Zawiniły teksty piosenek w głównej mierze. No i była już od kilku lat nowa dekada z nową modą w graniu. Bardziej żywiołową. The Cranberries zaś mocno tkwili w balladach dekady ubiegłej. Fajnie, ale...
Na szczęście mieli zakontraktowane też występy za Oceanem. Dzięki stacji MTV. A MTV to była wtedy wielka moc! I wszyscy amerykanie ruszyli po płytę zespołu. Sprzedaż sięgnęła miliona sztuk w tym samym roku, a telewidzowie ciągle domagali się teledysków zespołu. "Linger" zagościł na długo w Top10 opiniotwórczego Billboardu.
Sukces zespołu w Stanach zaskoczył z kolei Europejczyków, którzy teraz także... ruszyli do sklepu po płytę :)

To faktycznie najwolniejsza płyta zespołu ze wszystkich. I chociaż zawiera same ballady, to nie jest spójna. Kilka bardzo dobrych kawałków i zdecydowanie więcej słabszych. Nawet głos Dolores momentami stwarzał wrażenie jakby piosenkarka dopiero się uczyła śpiewać - technicznie ok, ale tak bez przekonania, w strachu...
Po nagraniu tej płyty i jej krytycznym odbiorze przeżyła załamanie nerwowe. Chciała nawet odejść i zaprzestać śpiewania w ogóle.

Całościowo nie jest to dobra płyta. Ale to też historia zespołu. A ta wkrótce miała stać się już wielką!






Dolores śpiewała z mocnym akcentem ze swych rodzinnych stron co nie podobało się wielu krytykom muzycznym. Ale ona po prostu tak śpiewała. I już :)

Cytat: Darion w 07 Kwiecień 2019, 17:29:28
Trudno jakoś wymienić zespoły pochodzenia irlandzkiego, którym udało się zaistnieć na rynku muzycznym

Thin Lizzy, Gary Moore, Bob Geldof ...

............ Enya, Primordial, Clannad, The Pogues, Van Morrison, Rory Gallagher, Ash, Chris de Burgh, The Waterboys, Therapy?, Gilbert O'Sullivan, The Answer, Bono, The Boomtown Rats.












Cytat: Darion w 07 Kwiecień 2019, 17:29:28Trudno jakoś wymienić zespoły pochodzenia irlandzkiego, którym udało się zaistnieć na rynku muzycznym, wnieść coś do historii.
No to po ostatnich dwóch wpisach już nietrudno. :D
A man can never have enough turntables.

Zupełnie zapomniałem o Geldolfie!
To ten wiek.


Teraz kręci się u mnie ich kolejny album, 1994 "No need to argue".

Zespół postanowił iść za ciosem i od razu z marszu wydać kolejny krążek. Na przeszkodzie stanął jednak wypadek narciarski, którego doświadczyła O'Riordan; potem przygotowywała się do ślubu... Ale i tak płyta ukazała się zaraz w roku następnym po debiucie.
Tu już nie było problemów ze sprzedażą. W jednym tylko roku osiągnęła nakład 12 milionów sprzedanych egzemplarzy.
Płyta uznana przez wielu za najlepszą w ich dorobku zawierającą największy ich hit w karierze - "Zombie".
Po wydaniu płyty zespół skupił się na koncertowaniu. A zapotrzebowanie było ogromne.
Jak wieść niesie, w tamtym okresie grupa wraz z zespołem U2 generowała do budżetu państwa większą kasę niż producenci łiskaczy :)

Płyta rzeczywiście dobra. Spójna. Bardzo energetyczna. Są oczywiście i utwory spokojne, a nawet (może) same spokojne, ale te teksty...
O odwiecznej walce Irlandczyków z Anglikami. O krwi rozlewanej w zamachach przez IRA. Młodzi podskakiwali radośnie na dyskotekach w rytm "Zombie", a to naprawdę poważny utwór sięgający do autentycznego zdarzenia sprzed roku.
Co ciekawe, to obwiniano o to sam zespół. Za to, że w utworze/ach zawartych na krążku zbytnio trywializuje z poważnych tematów. Za zespół "wzięły się" ostro tabloidy co skutkowało tym, że członkowie grupy stale chodzili spięci a załamana wokalistka dosłownie zrejterowała  do spokojniejszej Kanady, kraju swojego męża.

Brzmieniowo? Ładna, melodyjna, rockowa. Jak to mówią teraz ładnie - z nutą - celtyckiego charakteru. Tajemnicza. Nostalgiczna.

I zaangażowana. Ale takie ma już pochodzenie...



Artystka cały czas walczyła z anoreksją, systematycznie przechodzonymi załamaniami nerwowymi czy też
zaburzeniami dwubiegunowymi.


Mam u siebie kolejną ich płytę, wydaną w 1996 roku "To the faithful departed".
Płyta z przeznaczeniem na rynek amerykański, troszeczkę inaczej przedstawia się tutaj zawartość krążka.

Nie jest to zbyt udana płyta. Powstała w bardzo trudnym okresie dla zespołu. Ciągłe sprzeczki i awantury pomiędzy sobą. Notorycznie odwoływane koncerty już z góry wykupione... Wokalistka stwarzała największe problemy. Kokaina. Anoreksja. Psychika. Wszystko. Dało też o sobie już znać zwykłe wypalenie zawodowe.

Płyta przyjęta na rynku chłodniej niż te wcześniejsze. Ale jest też bardziej poważna. Nadal spontanicznie grana, momentami bardzo żywiołowo zaśpiewana pięknym głosem O'Riordan ale traktująca o śmierci.  John Lennon, Kurt Cobain, JFK czy też odejście jej dziadka rok wcześniej. Wojna na Bałkanach. Czeczenia... Śmierć to w rzeczy samej temat przewodni tej płyty.
Płyta dobra ale trochę inna. Nie do podskakiwania. Raczej do przemyśleń. Głos Dolores odwala tu kawał dobrej roboty. Nie ma w nim udawania. Trudne tematy są dla artystki naprawdę trudnymi tematami.
Jak dla mnie bomba. Lepsza niż wcześniejsza.