Peter Hammill.

Londyńczyk z urodzenia. W wieku 12 lat wraz z rodzicami przeprowadził się do Derby. Nic nie wskazywało na to, ze zostanie muzykiem. Bardziej interesowały go nauki ścisłe, które zgłębiał na studiach. Interesował się też teatrem i sztuką w ogóle.
Podczas studiów założył zespół Van der Graaf generator. Z zespołem tym grał własną odmianę rocka - artystycznego. Najbardziej wyróżniającą się cechą jego twórczości jest wokal. Z instrumentów to fortepian i gitara.
Jak sam mówił, postanowił operować swoim głosem jak Hendrix gitarą. Śpiewa w sposób mocno emocjonalny, często wręcz w dramatyczny sposób, krzyczy, zmienia barwę głosu.

Muzyka jaką tworzy nie jest może i skomplikowana. Za to zawsze wyróżnia się tekstami. Wręcz czysto poetyckimi. Taką muzyką zapełnił łącznie blisko kilkadziesiąt albumów - zespołowych i solowych. Głównie solowych. Śpiewa w nich o miłości, międzyludzkich związkach, reakcjach, ludzkiej głupocie, polityce, religii, odchodzeniu...

Hammill dużo koncertuje na żywo. Jego koncerty są "nieprzewidywalne" co do zastosowania instrumentarium czy doboru utworów. Nigdy też nie są związane z promowaniem wydawanego właśnie albumu. Jak to u prawdziwego artysty... To chwila decyduje o wszystkim.

Hammillowi nie są obce style muzyczne. Jest pod tym względem bardzo płodnym artystą. Pisze ballady, muzykę do filmu, opery, improwizuje...  Pisze też książki, opowiadania i wiersze.
Jest artystą wszechstronnym.

1974, z płyty "The silent cornet and the empty stage";

Zęby zachęcić do zapoznania się z tym twórcą polecam jego piąty solowy album z 1975 roku - "Nadir's big chance".
Płyta nagrana ponownie z towarzyszeniem zespołu Van der Graaf Generator, który znowu się reaktywował. Głównym kompozytorem wszystkich utworów jest oczywiście Hammill, lecz ich aranżacje to już efekt poszczególnych członków zespołu. Album troszkę inny niż kilka poprzednich.
Muzyka prosta, momentami wpadająca w punk. Tak, tak. Na rok przed tym, kiedy określenie to w ogóle padło. Ale nie dziwne. Johnny Rotten z Sex Pistols sam przyznał, że muzyką Hammilla był zauroczony i wiele z niej czerpał.


A teraz płyta z 1977 "Over".
Uważana za najbardziej osobistą płytę Hammilla. Wszystkie utwory przepełnione ogromnymi dawkami emocji. Teksty bardzo osobiste. O miłości, samotności, cierpieniu i nadziei...
Znowu nietuzinkowy wokal, przewaga gitary i fortepianu. Są też skrzypce.
Poezja.




Kolejny studyjniak tego muzyka. "The future now" z 1978".

Hammill nie stoi w miejscu. Tutaj mamy sporo eksperymentów, zabawy z dźwiękiem. Dużo (pojęcie względne u niego) elektroniki. Jest też i "prostota" - harmonijka ustna. Totalny mix.
Ale jedno pozostaje niezmienne - operowanie głosem jak kolejnym instrumentem. W jednym z utworów (a cappella) jest zmiksowanych kilka śpiewów tego artysty jak kilka odrębnych instrumentów. I teksty. Na poważnie.

Zachęcania ciąg dalszy...



I może jeszcze teraz tylko płyta z 1979 roku - "Ph7".

Hammill uchodzi za wyjątkowo błyskotliwego twórcę tekstów. To nie zdarza się często, zwłaszcza w rocku. Jest bardzo wnikliwym obserwatorem świata, który potem za pomocą genialnej gry słów przenosi do swoich utworów-arcydzieł. To chyba bardziej poeta niż muzyk :)
Tutaj mamy świetne połączenie gatunku eksperymentalnego rocka z ludowymi klimatami.






No posłuchałem i jednak nie moja bajka. ;)
A man can never have enough turntables.