Gdy po II Wojnie Światowej ludzie budzili się do życia, gdy na świecie rozwijały się nowe gatunki muzyczne, ludzie tańczyli na prywatkach i dansingach, w demoludach budowano socjalizm. Było siermiężnie i ubogo, a do dobrego tonu należało raczej podśpiewywanie "mkną po szynach niebieskie tramwaje" lub "na lewo most, na prawo most, a środkiem Wisła płynie".
Jak to z właściwą sobie finezją określił Stefan Kisielewski: problem nie w tym, że jesteśmy w ciemnej dupie, ale że zaczynamy się w niej urządzać. Najczarniejsze lata znam tylko z opowiadań rodziców, ale wiem, że nawet za słuchanie jazzu można było trafić za kraty. Potem smycz troszkę popuszczono, ale zawsze była, a skutkiem pierwszych powojennych lat było także to, że potem wciąż tworzyliśmy jakieś popłuczyny po tym, co było modne na zachodzie.
Wysilam pamięć i niestety, jeden jedyny wspaniały, porównywalny z najlepszymi, utwór z demoludów to słynna "Dziewczyna o perłowych włosach" Omegi. A może to tylko moja kiepska pamięć?

A man can never have enough turntables.

#1 28 Lipiec 2017, 23:49:45 Ostatnia edycja: 28 Lipiec 2017, 23:51:46 by Bertrand
Ale pod jakim względem rozpatrujemy temat? Sukces komercyjny czy artystyczny? Komercyjnie to za bardzo nie istnieliśmy na zachodzie w tych czasach z wiadomych względów. Nie mniej np. lata sześćdziesiąte, siedemdziesiąte oferowały kilku naprawdę interesujących wykonawców był np. Klan, SBB, Breakout, Niemen, Test z jednej strony, a z drugiej np. Komeda i mnóstwo szanowanych w świecie jazzmanów, więc jakiegoś kibla totalnego nie było. 
Nie znam się, to się wypowiem.

Hard rock w 1973 roku? Proszę bardzo ;)

Nie znam się, to się wypowiem.

Komercyjnie to i Węgry miały podobna sytuację. Owszem był Komeda i paru innych jazzmanów, ale gdyby stąd nie wyemigrowali, to częściej graliby do kotleta niż na słynnych festiwalach jazzowych. Jazz zresztą jest jednak niszowym gatunkiem, raczej chodziło mi o rock. No i raczej myslałem o oryginalnej muzyce naszej, nie o coverach.
Wiem, że było trochę polskich wykonawców, ale gdzie oni, a gdzie Omega. ;)
A man can never have enough turntables.

#4 29 Lipiec 2017, 08:50:53 Ostatnia edycja: 29 Lipiec 2017, 08:52:45 by WOY
Faktem jest że lata '60 u naszych braci Węgrów, były bardziej liberalne niż nasz PRL-owski zamordyzm. Kadar (sekretarz KC Węgierskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej) nie przypierdalał się bynajmniej do grania i słuchania muzyki rockowej. Węgrzy zapraszali do siebie na koncerty muzyków i zespoły z "zachodu".
Trudno jest odmówić muzykom z Omegi wielkiego talentu ale mieli też dużo szczęścia.
Pomijając podejście Kadara jeden z muzyków był synem jakiegoś prominenta z KC związanego z kulturą.
A przypadek z koncertu w Budapeszcie gdzie zainteresował się nimi manager zespołu Spencer Davis Group ?
Pokłosiem był wyjazd do Londynu na koncerty i propozycja nagrania płyty.
A tam......gratulacje od Claptona, Harrisona, BBC i euforia związana z ich niewątpliwym talentem.
Który z naszych rodzimych zespołów dostał taką szansę od losu, który ?
Nawet nasze SBB robiło wówczas za ich support.
Lubię i to bardzo Omegę, mam w zbiorze płyt analogowych prawie całą dyskografię ale podkreślę że ich wielki talent w splocie z liberalną komunistyczną rzeczywistością dał szansę jedną na milion.

Przypomniała mi się jeszcze, anegdota z tamtych czasów związana z Niemenem.
Kiedy mniej więcej w tym samym czasie, dostrzeżony za swoją fantastyczną twórczość Niemen, dostał paszport ( a było to niebywale trudne) i wyjechał do Londynu. Był bardziej zainteresowany kupnem opon do swojego auta, niż rozmowami związanymi z wydaniem jego płyt. Oczywiście zaprzepaścił szansę spóźniając się na rozmowy ale miał opony :)

Tak. O tym Niemenie, gdzieś już rozmawialiśmy. To trochę symptomatyczne. I to być może Niemen miał tę szansę od losu, ale wolał opony.

Nasi południowi sąsiedzi (wówczas Czechosłowacja) mieli Karela Gotta. Utalentowany, z pięknym głosem, a do tego przystojny. Młode panie szalały za nim i w Polsce. On też zrobił karierę nie mniejszą niż Omega. Uwielbiali go Niemcy zarówno w w NRD, jak i w RFN. Miłość do Karela Gotta to chyba jedyne, co łączyło wtedy dwa państwa niemieckie. A to chyba jeden z największych jego przebojów, śpiewany w całej Europie.

A man can never have enough turntables.

Natomiast w NRD, Erich Honecker pozwolił muzykom z zespołu Puhdys (po zapisaniu się do partii) koncertować na Zachodzie. Zespół powstał jeszcze w latach sześćdziesiątych a stylistycznie tkwił w rocku gitarowym lat 70-tych. Był bardzo popularny w NRD.

No mieli też swoją Ninę Hagen :)

Nina Hagen to już zachodni świat. Jej kariera zaczęła się w zasadzie dopiero po przeniesieniu się do Berlina Zachodniego w 1976. Swoja drogą jak to się udało? ;)
A man can never have enough turntables.