The Elegants.

Tym razem sami biali. Ale za to też z... Z Nowego Yorku. Reszta też podobna. Wystawali, wystawali. I śpiewali. A, że także mieli hit, to dalej... Wiadomo.
Dzięki temu utworowi koncertowali w całych Stanach. Kiedyś koncerty były łączone. Z tak wielkim hitem mogli uczestniczyć w nich razem z takimi artystami jak Buddy Holly, Chuck Berry czy Jerry Lee Lewis.



Czasem zastanawiamy się nad tym, co przetrwa i zapisze się w historii muzyki z naszej współczesności. Przecież nie jakiś Justin Bieber albo inne "coś" w tym stylu. A tymczasem kiedyś też były wielkie postacie i autorzy jednego hitu. Milion nakładu w USA nie jest tak trudny do osiągnięcia, jeśli mieszka tam 300 milionów ludzi. Przyznam, że nie pamiętam, ani tych zespołów, ani gatunku i gdyby nie moje zainteresowanie Stevie Wonderem oraz pastisz, który sobie wymyślił, nic bym o tym nie wiedział. A w końcu miliony ludzi tego słuchały i kupowały płyty. Nie ściągali, bo winyli się nie dało. ;)
A man can never have enough turntables.

#12 27 Kwiecień 2016, 21:38:28 Ostatnia edycja: 27 Kwiecień 2016, 21:42:31 by Darion
Stany Zjednoczone to i ludny kraj, i kraj o niespotykanej gdzie indziej konsumpcji. Ale i tam obecnie trudno o sprzedaż jednego tytułu płyty w nakładzie ponad miliona egzemplarzy. A nawet tak było już wcześniej! Także w tych czasach sprzed internetu. Stąd poszczególne wytwórnie płytowe przez lata i systematycznie obniżały ten pułap po przekroczeniu którego krążek stawał się tym złotym. Różnie to teraz wygląda. A i różnie w różnych krajach. W przypadku gatunków muzycznych zaliczanych do tak zwanych wytrawnych/niszowych dzieje się tak już po przekroczeniu ledwie... paru tysięcy egzemplarzy.
Czy nawet jednego tysiąca.
A kiedyś poprzeczka ustawiona była na jednej, stałej wysokości - miliona. I nie były to przypadki odosobnione, gdy czyjaś płyta tak się właśnie sprzedawała.
Czemu tak się dzisiaj nie dzieje?
Może nie mamy czasu. i jest on zbyt cenny dla nas, by tak sobie przysiąść i... nic. Tylko słuchać. To po co nam płyta?

Kto to wie?

The Belmonts. (Dion and The Belmonts)

Bronx. Lata słuszne. Nazwa zespołu wywodzi się z tego, że dwoje członków grupy mieszkało na Belmont Avenue - pozostałych dwóch tuż obok tej ulicy. I też sami biali.
Niesamowite powodzenie u ówczesnych nastolatek. Mieli hit i mieli ich wiele.
Buddy Holly i Bobby Darin. Ritchie Valens i Big Bopper. To ich kumple z tras koncertowych.
Kiedyś mieli lecieć samolotem na kolejny. Holly zaproponował miejsce w samolocie dla Diona, ale ten stwierdził, że koszt 36 dolarów to zbyt dużo dla niego. Nie poleciał. Samolot rozbił się w Iowa. Zginęli Buddy Holly, Ritchie Valens, Jiles Richardson...
Na początku lat 60-tych wokalista wylądował w szpitalu - problemy z narkotykami. Odszedł następnie z grupy i z różnym powodzeniem skupiał się na karierze solowej. Śpiewał także z innymi zespołami. Nie było to już to co kiedyś, ale to właśnie on został umieszczony po latach w Rock and Roll Hall of Fame. Pozostali członkowie The Belmonts nie byli zachwyceni faktem, że ich samych pominięto w tym wydarzeniu - na szczęście The Belmonts zostali tam wprowadzeniu już w roku kolejnym.

Dion DiMucci and The Belmonts and the hicior dla zakochanych nastolatek...




A to jeszcze jeden...



Trochę odbiegliśmy od tych typowych dla tego gatunku muzycznego "chórków".
Tak więc: The Cadillacs.

To już nie będzie o tym, że to także są nowojorczycy :)
Obok charakterystycznych chórków kolejną cechą dla tych grup muzycznych była choreografia. Dla nas współczesnych wydaje się ona teraz nieco śmieszna. Co powiedzieć więc o tej grupie, która w tamtych latach słynęła także z tego, że z tą choreografią eksperymentowała...
Ale może dzięki temu ich wykonania piosenek określano jako energetyzujące.
The Cadillacs (jeszcze przed podziałem) i ich przebój:



Wracamy do początku. Bo to oni pierwsi w historii tego gatunku w utworze  When you dance nucili w tle słynne doo wop...

The Turbans.
Formacja z Filadelfii działająca już od 1953 roku. W 1954 wygrali w bożonarodzeniowym konkursie muzycznym śpiewając własną wersję White Christmas, a w roku kolejnym wydali pierwszą płytę. Po kilku latach tłustych w 1957 roku przyszedł kryzys - wygasły wcześniejsze kontrakty a nowych nie było. W zespole doszło z tego powodu do zmian personalnych ale nie doprowadziło to do ich powrotu na szczyty list przebojów. Staraniom nie było końca lecz ze skutkiem mizernym; z początkiem dekady lat 60-tych ostatecznie grupa się rozpadła.


Szkoła średnia. Queens. 1955.
Początkowo nazwali się The Silvertones i pod tą nazwą występowali gdzie tylko się dało. Kiedy jednak udało im się załapać na kontrakt z wytwórnią Gee, jej właściciel i znany w tamtych latach promotor muzyczny - George Goldner - sam od siebie wymyślił i wpisał do kontraktu nową, rokującą na przyszłość nazwę dla zespołu. Swoje lata świetności mieli z wokalistą Gene Pearsonem, kiedy ten jednak odszedł z zespołu w roku 1964 zakończyli swoją działalność na rynku muzycznym. W sumie to i tak od ich ostatniego, i jak się potem okazało największego przeboju, minęły już trzy lata...

The Cleftones.







#19 08 Maj 2016, 11:06:05 Ostatnia edycja: 08 Maj 2016, 11:08:40 by Darion
To rzeczywiście ciekawe. Słuchano ich w całych Stanach, koncertowali po całym kraju, ale gdy naniesie się na mapę miejsca pochodzenia zespołów z gatunku doo wop, to mamy jedno wielkie skupisko: Nowy Jork, Filadelfia, Chicago, Detroit, Baltimore, Pittsburgh, Waszyngton... I jeden wyjątek, miasto Los Angeles.

Baltimore. The Swallows.
Pionierzy gatunku. Powstali jako zwarta grupa muzyczna - początkowo jako Oakaleers - już w 1946 roku. Najdłużej też wśród zespołów, którym się udało na rynku muzycznym zrobić karierę wystawali i produkowali się po rogach ulic. Dopiero w 1951 roku zaistnieli w świadomości słuchaczy przebojem  Will You Be Mine.
Nagranie to też jako pierwsze z tego gatunku zaistniało na amerykańskiej liście przebojów ostatecznie zajmując wysoką - 9 pozycję.
Zauważcie na tym przykładzie jak zmieniło się brzmienie doo wop w latach późniejszych.