Anastacia i jej album "Anastacia".
Podoba mi się ta charakterystyczna maniera w głosie piosenkarki. Kiedy śpiewa swoim normalnym, gubi się w zalewie miliona piosenek (piosenkarek) jej podobnych. Kiedy jej używa, ale od czasu, to słucha się tego z prawdziwą przyjemnością. A śpiewać potrafi. Gorzej, kiedy śpiewa nią cały czas. Wtedy skrzeczy jak "stara baba". Identyczna sprawa jak z Tatianą Okupnik.
Na płycie mamy ukazany pełen zakres talentów wokalnych piosenkarki obdarzonej bardzo mocnym głosem. Znana głównie jako piosenkarka popowa, tu dodatkowo jeszcze daje się poznać w doskonałym połączeniu rocka (głównie) i funky. Udowodniła, ze może śpiewać wszystko. A jej głos nie stanowi tylko wokalu, to instrument. Ten krążek to coś więcej niż kolejna płyta kolejnej (kolejnej odkrytej) gwiazdki. To krążek artystki nie tylko potrafiącej dobrze zaśpiewać, ale też takiej, która wie co chce tą muzyką osiągnąć. Tej muzycznej dojrzałości mogą jej inni wykonawcy pozazdrościć. I co mi się jeszcze podoba, płyta od strony technicznej jest doskonale nagrana.

Christina Aguilera, 2002r. z albumu "Stripped".

Płyta długa. Za długa. Zwłaszcza, że... kiepska.
Bardzo kiepska.
Blisko 80 minut i aż dwadzieścia piosenek, z czego da się posłuchać normalnie jakieś góra trzydzieści procent jej zawartości. Widocznie piosenkarka (a także kompozytorka i autorka tekstów) uznała wszystkie za arcydzieła. Płyta nie jest spójna. Wszystko pomieszane. Style. Gatunki. Całość przypomina zawartość koszyka w markecie.

Pierwsza połowa bardzo słaba. Ledwo dwa kawałki naprawdę przyzwoite. Od połowy zaczyna być już lepiej. Druga, to już zdecydowanie fajne granie (i śpiewanie), by ostatnią piosenką, kiedy już o całym wcześniejszym nieszczęściu zapomnieliśmy - wszystko popsuć.
Jeśli chce się wyśpiewać ból, to należy zrobić to sercem. Kiedy słuchałem jak to robi Aguilera od razu stanęli mi przed oczami ci wszyscy uczestnicy eliminacji do programu "Idol" - niemiłosiernie marszczący i krzywiący się w tym ich (niby jakże wielkim) cierpieniu do mikrofonu... Koszmar.

Zawartość, ta gorsza, to typowa współczesna (no powiedzmy: dwanaście lat wstecz) amerykańska muza; równie bez  gustu co dizajn współczesnych (wtedy) amerykańskich samochodów.
Album ten miał być bardzo osobistym krążkiem w dorobku piosenkarki. To dlaczego tu tyle zapożyczeń (wręcz kalki) dających złudzenie słuchającemu, że słyszy raz Whitney Houston, raz Anitę Baker, a raz Michaela Jacksona? W pierwszym przypadku czy drugim jeszcze może być. W ostatnim - jest bardzo źle. Zupełnie bez emocji.
Płyty jako całości, nie polecam.


Dobre -

LONKER SEE - New Motive Power, Part 3

Nie znam się, to się wypowiem.

Anastacia, 2005r., "Pieces of a dream".

Kolejna płyta wydana w rok po albumie "Anastacia".
Płyta... dziwna :)  Bo dwanaście (z siedemnastu) utworów zostało wcześniej wydanych na trzech poprzednich krążkach. Nie jest to jednak typowy album zawierający największe hity; pięć utworów w jej składzie to znowu nowości. Sięgając po ten album ponownie otrzymujemy wspaniałą zawartość, na którą składają się i piękny głos piosenkarki, i perfekcyjnie nagrany dźwięk. Zwłaszcza w dolnych rejestrach. Lubię to.
Jestem w posiadaniu tylko dwóch płyt tej wokalistki i już wiem, że na nich się też nie skończy. Będą kolejne. Naprawdę kawał porządnej muzy. Słuchanie jej sprawia mi wielką przyjemność.


Ultravox, 1982(1998) rok, płyta "Quartet".

Jeśli chcemy sobie przywołać początek lat osiemdziesiątych, sięgamy między innymi po ten zespół. Charakterystyczne granie, charakterystyczny wokal; styl tego zespołu dobrze oddaje tamte czasy; życie i modę młodych ludzi.
Co grają? Trudno to jednoznacznie określić. Jeśli już musimy to dobrym określeniem będzie tu new wave (new romantic)... i wszystko jasne :)
Najbardziej znamy ich z kilku przebojów zawartych dopiero na następnej płycie - "Lament".
"Quartet" jest wcześniejsza o rok. Muzyka tego zespołu jest tak charakterystyczna, że słuchając ich płyt z tamtego okresu ma się wrażenie, że przez cały czas towarzyszy nam (wzorem serialu telewizyjnego) główny motyw przewodni.
Muzyka tworzona głównie za pomocą syntezatorów. Nie brakuje więc masy "dziwnych" :) dźwięków, ale też i przestrzennego grania okraszonego czystym, wyraźnym śpiewem wokalisty.
Na swój sposób - klimatyczna.

Moja płyta pochodzi z jej wznowienia w 1998 roku. Do dziewięciu utworów z pierwotnej wersji dołożono jeszcze cztery. Są to drugie strony wydawanych wtedy singli promujących tę płytę (w 1982 roku).


Mnie dziś znów wzięła pinkfloydomania. To ciężka choroba. I mówią, że nieuleczalna. Zacząłem się leczyć płytą wręcz starożytną "Soucerful of secrets"...
I taki ładny plakat na dodatek ;)
A man can never have enough turntables.

Rodrigo y Gabriela - Live in Japan

Nie znam się, to się wypowiem.

Vaya Con Dios i album "Time flies" z 1992r.
Przebogata mieszanka różnych stylów z różnych kultur ze zdecydowanie dominującą nutą bluesa okraszona charyzmatycznym głosem Danielle Schoovaerts. Ta płyta to absolutne mistrzostwo świata.
Momentami nostalgiczne, chwilami mocno kameralne granie silnie wciska w fotel słuchacza z trudem opanowującego odruch klaskania. Płyta dobrze zrealizowana pod względem technicznym. Wspaniale zgrany mocny, dominujący we wszystkich utworach melancholijny głos wokalistki z instrumentami, zwłaszcza akustycznymi gitarami. Profesjonalny śpiew, profesjonalne granie... Czego chcieć więcej...
Żeby rynek muzyczny dostarczał nam więcej takich energetyzujących płyt.

Chris Rea, album z 1998r., "The Blue Cafe".

Kolejna porcja dobrego wokalu i grania. Kolejne emocje z tym związane. Znowu na zawartość składają się tak ostre rockowe kawałki jak i stonowane, wpadające w nostalgię ballady. Ale wszystkie utwory doskonale z sobą zharmonizowane. Styl generalnie znany od lat.
Słuchając tej płyty można się zastanawiać czym ona różni się od tej sprzed lat siedmiu, albo dziesięciu...
Można. Ale lepiej słuchać :)



Jon & Vangelis, 1983r., "Private collection".

Co powstanie z połączenia tych dwóch panów? Tylko jedno. Genialny duet.
I taka jest też ta płyta. Genialne dźwięki i genialny wokal stanowiący jakby kolejny instrument muzyczny swoim kolorytem dopełniający całość utworów. Płyta wspaniała w odbiorze. Siadamy i cały czas delektujemy się dźwiękami. Nasycamy nasze zmysły niczym nie zmąconymi dźwiękami dobiegającymi z głośników, a w naszej głowie już tworzą się wspaniałe obrazy jako ich uzupełnienie.
Wokal Andersona powala. Niesamowicie klarowny, bardzo emocjonalny i wręcz dostojny, i pełen harmonii. Budzi respekt.
Chyba nikt nie ośmieliłby się zacząć klaskać zanim ostatecznie nie umilknie ostatni dźwięk z jego krtani...