Lata 80-te i Chris Rea, "The road to hell".
Płyta, którą większość uznaje za najlepszą w karierze tego piosenkarza. Moim zdaniem to dopiero kolejna - "Auberge" - bardziej zasługuje na ten tytuł. Ale ta wcześniejsza jest na pewno bardziej znana i rozpoznawalna. Jakby nie patrząc (a raczej słuchając) zawiera sporo hitów. Utwory o zabarwieniu rockowym, bluesowym czy nawet country w genialnym ze sobą połączeniu. Płyta jest też ukłonem w stronę drugiej pasji tego artysty - wyścigów samochodowych- co nawet słychać bardzo wyraźnie:) Album godny polecenia każdemu.

Krążek George'a Michaela z 1990 roku, "Listen without prejudice vol.1".
Gdybym dane miał tylko usłyszeć dwa pierwsze utwory, płyty bym nie kupił. Nie, że są złe. Bardzo fajne kawałki (ze słynnym "Freedom..."). Ale straszne brzmieniowo. Za dużo ludzi w orkiestrze a każdy czymś potrząsa. W efekcie natłok wszelkiej maści dźwięków z niesamowicie zdominowaną górą i kartonowym bębnem perkusji. To już wpływy nadchodzących lat 90-tych i brzmienia tego okresu (płytę nagrywano od 1988 do 1990 roku).
Na szczęście potem jest już tylko lepiej. Wspaniały wokal artysty i świetnie zaśpiewane kawałki raz za razem. Bas stał się naturalny i dopełnia utwory swoją soczystością. Majstersztyk. Niestety, nie doczekaliśmy się zapowiadanego vol.2.

Celine Dion, 1997r. - "Let's talk about love".

Nie ma nic gorszego niż piosenkarka z ponadprzeciętnymi walorami głosowi. Która koniecznie musi to co rusz udowadniać. Prawie każdy utwór brzmi tu jak syrena strażacka.
Ja nie wiem czy to krążek ze standardami, piosenkami z telenowel, ewentualnie hitami podkładanymi pod reklamy. I w jakim języku mają być zaśpiewane... I z kim. Nie wie tego chyba sama ich wykonawczyni. Mizeria straszna.
Nie wiadomo też dlaczego jest tego aż tyle. Ponad siedemdziesiąt minut. Pierwszy utwór boski. I ostatni. W sumie dwa. Jak elegancka okładka jednak przeciętnej powieści. Najsłabszym utworem jest (prócz porażki) własna interpretacja kawałka "When i need you".  Zaśpiewana zupełnie bez ikry, jak na castingu do programu Wojciecha Manna.
A porażką jest natomiast piosenka śpiewana w duecie z Luciano Pavarottim. Zawsze połączenie popu z operowym głosem dawało efekt groteski. Tu dodatkowo spotęgowany syreną Dion.
Paradoksalnie... po zatopieniu Titanica (tego filmowego) album ten wypłynął na sam szczyt i został najlepiej sprzedającą się płytą roku :)



Rome - Flowers From Exile

Nie znam się, to się wypowiem.

Przyjemnie się ich słucha. Są mało znani dla wielu chociaż płyt wydali całkiem sporo.

Mariah Carey & "Mariah Carey", debiutancki album z 1990 roku.

   Chociaż rok 1990 jest jeszcze zaliczany do dekady lat 80-tych jako jej zamknięcie, to w muzyce od tego czasu czuć wyraźną zmianę w gatunku zwanym popem. Jeśli chcecie wiedzieć o co chodzi, koniecznie sięgnijcie po ten krążek. To już nie jest muzyczka wyłącznie łatwa i przyjemna; melodyjna i z banalnym tekstem, który można zanucić samemu już po pierwszym wysłuchaniu. Muzyka w obrębie tego gatunku zaczęła być (przynajmniej na początku tamtego okresu) bardziej wyrafinowana, a teksty plasowały się o całe trzy kategorie wyżej. :)
   Niestety, to też czas, kiedy zaczęto nadużywać swojego głosu. Im kto miał większe możliwości tym... tym gorzej. Dla moich uszu :)
(Apogeum  tego "czegoś" osiągamy w twórczości śpiewanej Edyty Górniak lat dziewięćdziesiątych. Brrr!)
Kiedy wtedy pierwszy raz słuchałem tej płyty nie byłem nią specjalnie zachwycony. O ile techniczna strona krążka nie ma sobie nic do zarzucenia, to już zawartość muzyczna jako całość była w moim odbiorze taka sobie. Taki trochę muzyczny przerost formy (doskonałe walory głosowe artystki) nad treścią (warstwa muzyczna i tekst). Ale co ciekawe, z biegiem lat coraz mniej (w tym konkretnym przypadku)  mi to przeszkadza. Jeśli wtedy dawałem tej płycie 3+, to już w chwili obecnej jest to pewna 4.
Gusta muzyczne się zmieniły, czy obecnie jest z tą muzyką tylko... gorzej :)


Dzisiaj wieczorem, wylądował na talerzu koncert Tina Turner In Europe.
I mimo to, że nie jestem miłośnikiem koncertów, bo wkurza mnie odgrywanie materiału płyt katalogowych, nuta w nutę. To Tiny słucham z przyjemnością. Ilu tu zaproszonych gości :)

Ze względu na to, że nie darzę zbytnim zainteresowaniem tej piosenkarki nie miałem okazji posłuchać w całości jej albumu "A new day has come". W końcu taka okazja - zupełny przypadek - przytrafiła się. Album wydany w 2002 roku. A wykonawczyni to... Celine Dion :)

Trochę czasu od zaistnienia na międzynarodowym rynku muzycznym jako gwiazda minęło. Artystka mogła go różnie spędzić. Pozostać w tym samym punkcie i zostać szybko zapomnianą lub zrobić plan. Uporządkować to i owo, ustalić co i jak, i pójść do przodu. Muszę uczciwie przyznać, że "wybrała" to drugie.
Płyta jest zdecydowanie lepsza. Piosenkarka nadal korzysta ze swojego wspaniałego głosu, lecz korzysta z niego już mądrze. Płyta długa. I chociaż repertuarowo jest bardzo zróżnie, bo od typowego disco po klimatyczne kawałki rodem z kameralnych knajpek, to wszystko stanowi jedną harmoniczną całość. Jak w jeździe na rowerze. Kiedy jesteśmy już zbytnio zmęczeni jazdą pod górkę, następuje ulga podczas jazdy w dół. Fajna płytka, ładnie się jej słucha, nic nie drażni, wokalistka nie szarżuje, utwory nie robią wrażenia, że ich spotkanie na jednym krążku jest dziełem przypadku...

Lubię wykonawców śpiewających w innym języku niż angielski. Ale wydaje mi się, że lepiej się słucha Dion po angielsku niż francusku. Kiedy śpiewa po francusku mam jakieś takie wrażenie, że słyszę... seplenienie :) Zwłaszcza, że u innych wokalistów korzystających z tego języka już takiego wrażenia nie odnoszę. Kończąc powiem tylko, że ten krążek został dołączony do mojej płytoteki (!).
I jeszcze do niego od czasu do czasu wrócę :)  Polecam.


Garou ze swoim krążkiem "Garou" z 2006 roku.
Płyta ta to kontynuacja albumu "Reviens". Nadal wysoka forma u tego wykonawcy. Świetnie zaaranżowane i zaśpiewane piosenki w całości po francusku pozwalają słuchaczowi przenieść się jakby w inny wymiar czasu. (Do tego samego też nawiązują i teksty poszczególnych utworów.) Ale czegoś tej płycie brakuje... Niby wszystko jest ok... Zdecydowanie brak większej różnorodności. Piosenki są zbyt do siebie podobne. Fajnie się tego słucha, ale brakuje tu też tej niesamowitej ilości ekspresji znanej z poprzedniej płyty. Ta płyta przypomina wyjście uczniów z dobrej szkoły po zajęciach - wszyscy w jednakowych mundurkach.
Ale i tak jest pięknie. Życzyłbym takiej klasy innym wykonawcom. Tej płyty się nie zapomni. Ta płyta nie będzie długo czekać na kolejne po nią sięgnięcie...



"Emotions" Mariah Carey.
Płyta z 1991 roku jej jej drugim krążkiem. I pierwszym, gdzie piosenkarka miała już zagwarantowany swój wpływ na jego powstanie. To wyraźnie słychać. Piosenki zawarte na tym krążku są w stosunku do jej poprzedniczki jakby jeszcze bardziej idące w artyzm, kierowane pod jeszcze bardziej wymagającego odbiorcę muzyki pop. Ładnie i czysto zaśpiewane ukazują wielki potencjał u tej piosenkarki. Utwory są jakby lepiej dobrane do siebie i cała płyta robi ogólne wrażenie porządku. Płyta od strony technicznej nagrana bardzo czysto, instrumentalnie nie jest hałaśliwa (co  lubię), fajnie się jej słucha...