Trochę dam oczom odpoczać...

The Sisterhood.


Roczek.
Zespół bowiem tyle trwał. A powstał po rozpadzie pierwszego składu grupy The sisters of mercy.
Ponownie podstawę tutaj tworzą Andrew Eldritch i Dr Avalanche. Ten drugi to automat perkusyjny.
I oczywiście kilku pomniejszych wspomożycieli...

Pierwszy w ich dorobku był singiel "Giving Ground", druga była płyta "Gift". Łatwo zapamiętać.
Nic wiecej się już nie urodziło.
I właśnie tenże album się kręci. (Ok., wiruje)

Ze względu na wyścig o prawa do posługiwania się nazwą zespołu Eldritch nagrał całość w jeden tydzień. Wyprzedził w ten sposób swoich byłych już kolegów i wygrał. Ale płyta jest w ten sposób mocniej niż taka sobie. Teksty również, w dodatku monotonnie ukierunkowane na pokazanie języka byłym współbraciom.
Pięć (niepotrzebnie przydługich) kawałków w stylu znamym z SoM z którym to zespołem Andrew Eldritch posostaje i tak na dobre i na złe. On i doktorek. Rock, taki momentami strzelisty...
Pokochać nie za brdzo, posłuchać jak najbardziej. Dla mnie taka historia.


A mnie się ta płyta podoba i to bardzo. Miałem ją kiedyś i niestety sprzedałem. Teraz za cholerę nie idzie tego odkupić :(

U mnie dzisiaj bagiennie ciężko :)


A ja się uraczylem przed chwilą Anatemą. Judgement to bardzo fajny album. Teraz siorbię kawkę, a za chwilę sprawdzę, czy kruk tym razem będzie chciał zaśpiewać (u Stefka Wilsona)
;)

Moje słuchanie wygląda mniej więcej tak. Jedna płyta w opiekaczu druga na talerzu  :D



Siouxsie and the Banshees, "Tinderbox" z 1986 roku.

"Jeden z najbardziej odważnych i bezkompromisowych poszukiwaczy muzycznych przygód ery postpunkowej"


To jedno zdanie wyrażone w pewnym muzycznym periodyku określa ten brytyjski zespół w sposób idealny. Muzyka jaką tworzyli musiała im mocno leżeć na sercu skoro na płycie z 1986 nadal wszystko wybrzmiewa jakby lata 80-te dopiero co nastąpiły.
Zaczęło się w 1976 roku kiedy Siouxsie Sioux i jej kumpel, Steven Severin - oboje z dewizą "róbta co chceta" - jeżdżąc za swoim ulubionym Sex Piostols zgłosili się w miejsce zespołu, który zrezygnował z grania na otwarcie koncertu. Wraz z dwoma towarzyszącymi muzykami zaimprowizowali prawie półgodzinny utwór oparty na znanej kościelnej modlitwie...
Zdobyli rozgłos, w 1978 wydali pierwszy krążek - nawet był z tego konkretne pieniądze. Ale jak to u typowych punków - wszystko oparte było na "podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz".
Ucywilizowanie nastąpiło w dekadzie następnej wraz ze zmianami w składzie grupy. Można było już wyjść między ludzi :)

Tinderbox - nie jest to ich wybitna płyta, tą stała się dopiero wydana w dwa lata po niej "Peepshow". Ale mamy tu esencję punk/post rocka w wydaniu zespołu, który stał się inspiracją dla takich grup jak The Cure czy też Joy Division. I wszystko takie typically british, co mnie akurat mocno odowiada.



... i już zapowiedź zmain: