Diana Krall, 1995, "Only trust your heart".

Kanadyjka na stałe mieszkająca w USA. Jazz to jej życie. Gra i śpiewa. Jak jej cała muzykalna rodzina. Bardzo długo wyłącznie koncertowała, śpiewem zajęła się już będąc blisko trzydziestki. Świat o niej usłyszał dopiero po kolejnym krążku wydanym z roku 1996. A ten?
A ten krążek jest niczego sobie. Śpiewa głosem, który jeden z krytyków porównał do whiskey z miodem :)
W dodatku wcześniej śpiewaczki jazzowe wyglądały jak marmurowe posągi, Diana zaś zachwyca świeżością i luzem. Jest ładna, elegancko więc prezentuje się na estradzie, ciekawie interpretuje gatunek i to ona obecnie uważana jest za ikonę gatunku. I chyba po raz pierwszy wokalistka jazzowa zdobyła popularność i rozgłos równy gwiazdom pop. Jej muzyki słuchają nie tylko wielbiciele gatunku będący w gruncie rzeczy wąskim gronem odbiorców - jej słucha każdy kto lubi po prostu dobrą muzykę. Dzięki niej odkrywają twórców, których wcześniej omijali z daleka...


Klaus Schulze Feat. Lisa Gerrard - Rheingold

Nie znam się, to się wypowiem.

Gipsy Kings,1991, "Este mundo".

Wzorem Louisa de Funes to francuski zespół rodem z Hiszpanii. I oczywiście, że są Cyganami. Zespół składa się z dwóch muzykalnych rodzin. Ich styl muzyczny określa się jako "rumba Katalońska" - to taki swoistego rodzaju pop flamenco :) Tradycyjne melodie wymieszane z elektronicznym brzmieniem.
Spodobało się. Od chwili zaprezentowaniu się światu stale w trasie koncertowej. Nie jestem jakimś wielkim zwolennikiem ich grania, ale na fali popularności także i ja skusiłem się na jeden ich krążek do swojej płytoteki. Potężna dawka skocznych (przeważnie akustycznych) utworów potrafi nieźle czasem odprężyć.


#1063 04 Wrzesień 2017, 21:28:40 Ostatnia edycja: 04 Wrzesień 2017, 21:30:42 by Darion
R.E.M., 1991, "Out of time".

Istnieli od początku lat 80-tych a dopiero z początkiem kolejnej dekady dali się poznać wszystkim. Właśnie za sprawą tej płyty (już siódmej w ich dorobku) i utworu "Losing my religion". Trochę dziwi, bo już chociażby w rodzinnych Stanach byli grupą stale koncertującą i wydającą kolejne krążki.
Niby grają swego rodzaju rocka, ale to w zasadzie miks wielu gatunków. Nawet z okolic country i folk.
No, płyta rewelacyjna. 10 000 000 sprzedanych egzemplarzy to potwierdza. A wliczając wznowienia będzie blisko drugie tyle.
Muzycy nie chcieli nagrywać tej płyty, byli po wyczerpującej, bo prawie rocznej trasie koncertowej i mieli już odruchy wymiotne, kiedy tylko popatrzyli na swój instrument. I dlatego żeby to jakoś obejść postanowili zagrać na innych, na których nie grają na co dzień - chociażby... mandolina :)
Wypaliło. I to jak!
Czasami melancholijnie, czasami dynamicznie - zawsze świeżo i z klasą. I co tu dużo mówić. Specyficzne brzmienie głosu wokalisty też tu dużo znaczy...


Jedna z ulubionych moich piosenek.
A man can never have enough turntables.



Rod Stewart, 1991, "Vagabond heart".

Dinozaur rocka. Przez wielu z branży przezywany dziadkiem. Ale zawsze w pozytywnym wybrzmieniu. Ciągle na chodzie.
To już szesnasta płyta tego artysty. Połowa piosenek z tej płyty jest (współ)autorstwa samego muzyka. Druga połowa to przeróbki różnych przebojów, jak "Have i told you lately" Vana Morrisona. To dojrzały i w pełni ukształtowany muzyk i jego płyt świetnie się słucha. Tego głosu nie sposób pomylić z żadnym innym. I właśnie na początku przez ten głos krytycy nie wróżyli mu jakiejkolwiek kariery na rynku muzycznym. Dobrze, że ich nie posłuchał. Płyta "Vagabond heart" została uznana w 1991 roku za jego najciekawszą od prawie dwudziestolecia.


Alameda Duo - The Luminous Guitar Craft of Alameda Duo

Nie znam się, to się wypowiem.

Lato, lato... Jeszcze lato.

Sandra, 1990, "Paintings in yellow".

Nazywana przez niektórych europejską Madonną. Nie sądzę.
Kiedy właśnie zaczęła iść w tym kierunku, to w zasadzie była już na końcu swojej kariery w muzycznym światku.
Płyta ta jest uważana za najlepszą w jej solowym dorobku. To już nie te taneczne umpa umpa znane z dekady wcześniejszej. Tu już jest bardziej ambitnie. Momentami nawet nakłaniające słuchacza do pewnych refleksji... Tak, to już inna Sandra. Jeszcze widać ostatni wagon pociągu "dance 80's", ale piosenkarka tym razem została na peronie.  Zmiany, zmiany. W muzyce i prywatnym życiu. Co potrafi zdziałać 500-letnie domostwo na Ibizie... :)