30 Kwiecień 2018, 21:56:09 Ostatnia edycja: 30 Kwiecień 2018, 21:57:46 by Darion
Panowie grali razem w punkowej kapeli w Glasgow. Grali raczej bez powodzenia i postanowili coś stworzyć. Sami. Skrzyknęli jeszcze paru takich, którzy słuchali Dawida Bowiego i w roku 1977 na scenie muzycznej pojawił się zespół Simple Minds.

Skład zespołu podlegał ciągłej transformacji. Kiedy okrzepł stanowili go: Jim Kerr, Charlie Burchill, Michael MacNeil, Derek Forbes oraz Brian McGee. Grali głównie na żywo a ich występy były bardzo ekspresyjne (występowali w pełnym makijażu). Spodobali się Bruce'owi Findlayeowi, właścicielowi kilku sklepów muzycznych i małej wytwórni płytowej - Zoom Records. Małej, ale zależnej od innej i większej - Aristy, co w przyszłości zaowocowało podpisaniem z nią kontraktu. Findlay został później także ich managerem.

Muzykę jaką w tamtym czasie grali była mocno punkowa z domieszką tak zwanej brytyjskiej nowej fali, która właśnie coraz mocniej zaznaczała swoją obecność. I taka jest też ich ta pierwsza płyta z 1979 roku - "Life in a day".

Debiut płytowy nie został dobrze przyjęty. Po latach krążek ten został nawet uznany za najsłabszy z pierwszych pięciu albumów zespołu. Być może dlatego, że na płycie była tylko muzyka a nie było tej całej iskry i otoczki jaka towarzyszyła muzykom na żywo podczas koncertów. Tak samo oceniają go ówcześni jego twórcy. Ale zespół dopiero zaczynał i wszystko było jeszcze przed nimi. A dzięki tej płycie jednak zostali zauważeni...

Właśnie po nią sobie sięgnąłem i już się kręci. Dwa utwory z tej płyty na zachętę: zaraz zauważycie, że to dwa różne nurty - jeden właśnie odchodził, drugi się pojawia...






Nie przejmując się zbytnio chłodnym przyjęciem ich pierwszej płyty postanowili szybko wydać następną.
Tak jeszcze w tym samym roku ukazała się "Real to real cacophony".
(nie wiedzieć czemu w późniejszych wydaniach tej płyty na okładce widnieje już tytuł "Reel to real cacophony").

Ta płyta już znacząco różni się od debiutu. Taki też wyraz nadali jej okładce. Poszli bardziej w eksperyment a płycie nadali bardziej surowszy wydźwięk z mocno zaznaczanym perkusyjnym rytmem. To stało się później ich znakiem rozpoznawczym na kilku następnych płytach. Większość utworów była pisana w studyjnym zaciszu i dopiero puszczając zakupioną płytę można je było pierwszy raz usłyszeć. Choć płyta ciekawsza niż poprzedniczka to nie udało jej się nawet otrzeć o listy przebojów. Muzycy nie kryli się z tym, że bardzo lubią twórczość  Kraftwerk czemu dali wyraz takimi utworami jak "Cacophony" czy "Veldt".
Na pewno to bardzo ciekawa płyta. Mam ją w swoich zbiorach.




(co to przypomina miejscami :)   )


i...

#3 02 Maj 2018, 10:25:34 Ostatnia edycja: 02 Maj 2018, 10:33:46 by Darion
Za oknem chyba zaraz zacznie padać. Sięgnąłem po kolejny krążek zespołu - "Empire and dance" z 1980 roku.
To rok znaczący w karierze zespołu. Od tej płyty zaczęła się ich wielka kariera. Płyta dobrze odebrana przez krytykę i już trochę mniej przez samych słuchaczy - wiele utworów było dla nich bowiem w zbyt dużym klimacie industrialnym; nie każdy wtedy kochał Kraftwerk.
Arista też chyba nie wierzyła zbytnio w powodzenie tej płyty, gdyż jak na ówczesne standardy ilość egzemplarzy wydanego albumu była skromna. Nawet nie wystarczyła dla wszystkich chętnych. Nie przeprowadziła też odpowiedniej kampanii reklamowej. Następny krążek pochodził już z wytwórni Virgin.

To bardzo przemyślana i dojrzała płyta. Utwory w surowej konwencji, z dużą ilości brzmień elektronicznych - to samo teksty; zawierały opisy sytuacji/przemyśleń dokonanych przez Jima Kerra podczas ich ostatniej trasy koncertowej.




1981, "Sons and fascination / Sister feelings call".

Się kręci.
Ciekawa. Podczas sesji nagraniowej (jako całość, nie w jednym dniu) nagrano tyle materiału, że wystarczyło na dwie płyty. I tak w jednym czasie pojawiły się jako dwa osobne i niezależne wydania. W innym wariancie jako album dwupłytowy. A kiedy wydano CD to bez kilku niemieszczących się już tworów. Istna gratka dla kolekcjonerów. Ja posiadam wersję ostatnią czyli bez dwóch kawałków (League of nations i Sound in 70 cities).

Na tym albumie już mamy więcej wpływów rockowych. Ta płyta też była pierwszą w ich dorobku, która znalazła się na listach przebojów w wielu krajach na całym świecie. To już świadczy o dużym sukcesie.
Peter Gabriel zaprosił ich na kilka swoich koncertów jako zespół otwarcia.
Muzyka nabrała większej ogłady, jest rytmiczna, z uporządkowanymi syntezatorami jako tło. Natomiast teksty jak na poprzedniej płycie - istny kolaż fragmentów tekstów z różnych okresów powodował, że dla wielu słuchających starających się traktować tekst jednego utworu jako całość, były dziwaczne.



Od jakiegoś już czasu robię porządek w moich zbiorach. Układam, spisuję, i słucham przy tej okazji...

1982, "New gold dream"...
W tych latach Simple Minds mocno weszli w nurt new romantic stając się ich sztandarowym przedstawicielem. Ta płyta jest taka w całości. Delikatna, spokojna, pełna optymizmu w śpiewanych tekstach. Jak wspinają ją jej twórcy, tak się też właśnie wiosną i latem tamtego roku czuli. Na płycię czuć tę ich euforię. Chociażby w głosie wokalisty. Otrzymał on teraz pewną manierę; element rozpoznawczy zespołu na następne lata...
Płyta osiągnęła niebywale duży sukces artystyczny i komercyjny czyniąc z zespołu gwiazdę na co najmniej kolejne dziesięć lat.
Muzycy stwierdzili, że będą teraz wydawać nowe albumy rzadziej, ale zawsze na wysokim poziomie.




1984, "Sparkle in the rain".

Kolejna studyjna płyta. Kolejny sukces. Już bardziej na rockowo ale subtelniej niż w tym c zasie u U2. Za sukcesem tym stał pracujący wtedy właśnie dla U2 - Steve Lillywhite.
Zespół koncertuje głównie w Stanach. Upominają się o niego zwłaszcza po filmie "The Breakfast Club".
Już jako bardzo znany zespół panowie zaczęli się udzielać często i gęsto politycznie i społecznie. Fani krzywią się i zarzucają zespołowi małpowanie Bono i jego grupy. Sprzeczki w zespole skutkują odejściami i wymianą poszczególnych muzyków...

"Once upon a time", 1985.

Najbardziej rozchwytywana w USA płyta tego zespołu. Nie ma tu już popu, jest tak zwany społecznie zaangażowany rock. To przez teksty. I więcej ostrych gitarowych dźwięków zamiast syntezatorów. I coraz większe zarzuty małpowania wręcz ścieżki kariery U2. Ale i sam Bono chodził ich posłuchać na koncercie a nawet i czasem coś zaśpiewał. I chociaż płyta na najwyższym artystycznym poziomie, to jednak fani od muzyków oczekują raczej... muzyki.   




Kolejny album. Wprawdzie wcześniej był jeszcze wydany inny ale zawierał on zapis z trasy koncertowej i na dwóch płytach był tylko jeden nowy utwór.
Nie wiem dlaczego :) ale nie zbieram jakoś ani płyt koncertowych ani składanek z największymi hitami.
Tak więc płyta z 1989 roku - "Street fighting years".
Moja płyta to CD. Mam więc o jeden utwór więcej w stosunku do czarnej płyty.

Płyta powstawała w bardzo burzliwym okresie. Ciągle następowały zmiany w składzie będące skutkiem różnicy zdań poszczególnych członków zespołu. Oficjalnie wydali ją jako trio. Teksty nadal polityczne. Krytyka zachwycona, fani raczej mniej. Znowu rock ale jeszcze bardziej wyrafinowany. Muzyka bardzo subtelna w swojej wymowie. Potrafi wzruszyć. Arcydzieło. W końcu stały za nią trzy lata przygotowań. Z czasem okazała się wisienką na torcie w karierze zespołu. Lepiej już miało nie być.

Właśnie się kręci...


1991, "Real life".

To już w zasadzie koniec świetności zespołu. Parę kawałków z tej płyty to nawet przeróbki dawniejszych utworów. W odbiorze podobna do poprzedniczki. Skoro tamta się udała, to stwierdzono żeby kontynuować ten kierunek. Ale całość robi wrażenie jakby wyprodukowano ten krążek na siłę. Szczęśliwie fani nadal dopisują na koncertach. Po wydaniu tej płyty odszedł kolejny członek z oryginalnego składu i pozostał duet wspomagający się muzykami do wynajęcia.
Popowo rockowe granie z tej płyty lepiej się odbiera teraz niż wtedy.
Jeden z ciekawszych utworów, tytułowy...