To wtedy panowie Brian Jelliman, Steve Rothery, Doug Irvine i Mick Pointer postanowili stworzyć wspólny zespół. W 1981 dołączyli do nich Derek Dick i Diz Minnett.

Marillion.


Od początku zwracali na siebie uwagę. Mocno rozbudowane brzmieniowo utwory okraszone poważnymi, osobistymi tekstami. Do tego koncerty. Światła, dymki, charakteryzacja - w iście teatralnym tylu.
Nim doszło do wydania swego pierwszego albumu grupa przeszła reorganizację. Odszedł między innymi Jelliman i Minnett . Doszli Mark Kelly i Pete Trewavas.

Ich kariera nabrała rozpędu po występie w radiowym "Friday Rock Show" stacji BBC - wykonali tam tylko trzy kawałki ale spodobało się to przedstawicielom EMI. Kontrakt podpisano.
W 1983 roku wydają swój debiutancki album "Script for a jester's tear". Debiut okazał się wielkim sukcesem zespołu.
Zmieniał się skład ale co rusz wydawali nową płytę. Wszystkich elektryzował na nich głos wokalisty - Fisha. Śpiewał w sposób mocno emocjonalny, charyzmatyczny...

Niestety. Fish od jakiegoś czasu zastanawiał się nad rozpoczęciem kariery solowej. Do tego nie radził sobie w coraz większym stopniu z narkotykami i alkoholem. Muzycy akurat pracowali nad podwójnym albumem, gdzie mocno się poróżnili odnośnie jego ostatecznego kształtu. Coraz bardziej nie potrafili się ze sobą dogadać, pójść na kompromis... Wszystko to sprawiło, że pod koniec lat 80-tych Fish definitywnie opuścił zespół.
Zapowiadał się koniec istnienia dla całego zespołu.
Bo to właśnie Fish - jego niepowtarzalny głos i styl, i pisane przez niego teksty - sprawiały, że w głównej mierze był ojcem sukcesu zespołu. Był przede wszystkim osobowością. I to nieprawda, że nie ma ludzi niezastąpionych. Poszczególni muzycy przychodzą i odchodzą. I zespół gra dalej. Odchodzi wokalista i następuje koniec.

Tej sytuacji miał zapobiec nowy wokalista - Steve Hogarth.
Sam wtedy się wypowiadał, ze czeka go trudne zadanie, że może nie podołać. Już sam jego wzrost (162 cm) nie budził wśród fanów szacunku. Ci stale zarzucali mu brak oryginalności. Był tylko poprawny.
Hogarth postanowił nikogo nie naśladować a tylko być sobą. Dobra muza miał obronić się sama.
I rzeczywiście. Marillion zaczął grać troczę inaczej. Zdecydowanie zaś odszedł od nurtu rocka progresywnego. Krytyka zarzucała mu, że zespół odszedł o ambitnego grania. Nie podzielała tego zdania wytwórnia płytowa - dostawali coraz większe pieniądze na przygotowywanie nowych płyt.
Fani psioczyli ale płyty kupowali. Zespół odnosił dzięki temu stale komercyjny sukces.
Wspólnie w ten sposób powstały cztery albumy studyjne dla EMI. Kolejne już dla własnej. I tak "kręcą" coś od czasu do czasu, do teraz...


#1 18 Maj 2017, 22:10:15 Ostatnia edycja: 18 Maj 2017, 22:14:19 by Darion
Mam ich pierwszą płytę, właśnie sobie ją zapuściłem...
1983, "Script for a jester's tear".

Zapraszam do zapoznania się z tą grupą. Dla wielu z młodszego pokolenia to pewnie jest terra incognita, ale zawsze to można przecież zmienić.
No i powiedzenie "to co dobre - było kiedyś" wcale nie jest takie od rzeczy... :)



Co się teraz u mnie kręci? A drugi album Marillion, 1984 - "Fugazi".   (świetny tytuł)

Druga płyta została nagrana pow wielu perypetiach związanych z perkusistą. Dotychczasowy - Pointer - mocno odstawał umiejętnościami od reszty zespołu. Ale był jednym z czwórki założycieli grupy. Pod presją EMI odszedł z zespołu lecz wszyscy następni nie byli lepsi. Od alkoholików, narkomanów po najzwyklejszych olewatorów, którzy grali... jak mieli na to akurat ochotę.
Dopiero czwarty - współpracujący wcześniej ze Steve'em Hackettem Ian Mosley - był tym właściwym. Jest w składzie do dzisiaj. Druga płyta Marillion jest pierwszą z nim.

Chociaż sami muzycy wypowiadali się po wydaniu tej płyty bardzo krytycznie, to sukces osiągnęła większy niż płyta debiutancka, która miała bardzo dobrą sprzedaż i notowania.
Muzyka zawarta na płycie jest naprawdę wspaniała. Przede wszystkim jest  p r a w d z i w a.

No to zachęcam...


Raz, dwa, trzy...
Trzeci album Marillion - 1985 - "Misplaced Childhood".

Z czym najbardziej kojarzy się wszystkim Marillion? Z utworem z tej właśnie płyty - "Kayleigh". Wielki przebój wakacji 1985 roku. Sama płyta także okazała się później najlepszą pod względem sprzedaży.
Ta płyta też wywindowała zespół na absolutne wyżyny. Tego sukcesu już nigdy nie powtórzono. I tak samo widzą to sami muzycy. Wszystko czysto, wszystko poprawne, zaśpiewane z uczuciem - absolutne wyżyny. Są emocje...
I kolejna okładka tak samo charakterystyczna jak głos Fisha...




Mam też u siebie ostatnią, czwartą płytę, gdzie śpiewa Fish - 1987, "Clutching at straws".

To się zgadza. Płyta trochę zachowawcza.

Spokojna, nie zaskakująca - niektórzy uważają, że w zespole zapanowała lekka stagnacja i brakuje mu już tej świeżości co wcześniej. Niczym nie porywa, nie ukazuje nic co stanowiłoby o rozwoju muzycznym grupy...

Ale ta płyta jest naprawdę fajna, tylko wszyscy chcą za każdym razem wielkie "łał" czy innego wywrócenia wszystkiego do góry nogami. Zespół okrzepł, dojrzał, idzie swoją ścieżką... W głosie Fisha nadal jest dynamit, a słuchając "Incommunicado" wręcz rozglądamy się za sceną żeby na nią wbiec...



To może teraz mały przeskok.

1997, "This strange engine". Tu już śpiewa Steve Hogarth. Płyta pierwsza pod znakiem nowego wydawcy - Castle Records.
Art rock w najlepszej postaci. Obawiano się, ze po odejściu Fisha muzyka Marillion przepadnie, ze będzie brakować tej mega dawki ekspresji jaką wyrzucał z siebie poprzedni wokalista... Nic takiego się nie stało. Z nowym głosem zespół nagrał jeszcze wiele płyt, które osiągały wysokie notowania muzyczne czy sprzedaży. Kilka z nich zalicza się do najlepszych w całej karierze grupy.

Płyta jest świetna. Wspaniale zaśpiewana. Ciepło i z (u)czuciem. Przepiękne ballady.
Słuchając jej można się rozmarzyć i zapomnieć o mleku na piecu... :)


#7 11 Listopad 2017, 12:39:16 Ostatnia edycja: 11 Listopad 2017, 12:40:55 by Darion
Właśnie słucham kolejnego studyjnego krążka tej grupy - "Sounds that can't be made" z 2012; całkiem współcześnie. To ich szesnasty album. I ich najdłuższy.

Tytuł dziwny. Czyżby zapowiadał jakieś większe poszukiwania? Raczej nie. Jeśli chodzi o dźwięki jest raczej normalnie. Chyba wszystkie zostały odkryte i zagrane już wcześniej :)

Muzycznie mamy całkiem fajne rockowe granie, momentami bardzo dynamicznie i ostro. Głos Hogartha nabrał jeszcze większej charyzmy, brzmi dojrzalej i jest naprawdę wspaniały. Płyta artystycznie dopracowana - lata wspólnego grania robią jednak swoje - nie jest jakaś przełomowa, rewolucyjna, raczej wyważona. Zespół trzyma się mocno i poniżej pewnego pułapu nie schodzi a ten jest naprawdę wysoki.
Słucha się tej płyty naprawdę z wielką przyjemnością.